niedziela, 29 maja 2016

Tadeusz Breza: „Urząd”

Tadeusz Breza, Urząd
Państwowy Instytut Wydawniczy
Warszawa 1961

Po Brezę sięgnąłem z dwóch, uzupełniających się, powodów. Po pierwsze byłem właśnie po lekturze „Hańby domowej”, gdzie Breza w oczywisty sposób się przewijał, a także zauważył na półce w zaprzyjaźnionym mieszkaniu właśnie jego powieść. Po pozwoleniu na pożyczenie książki, mogołem zacząć lekturę.

Wydaje mi się, że dziś zasadnicze pytanie dotyczące tej książki, to czy można ją czytać poza kontekstem PRL-u. Książka jest tak silnie naznaczona przez okoliczności, że w zasadzie trudno się skupić na niej samej. Przypomnijmy – Breza był pisarzem komunistycznym, a jego „Urząd” wpisywał się w gomułkowską walkę z kościołem. Porównuje się więc „Urząd” z kafkowskim „Procesem” (co jest moim zdaniem absurdem), gdzie niby Watykan, czy Kościół katolicki w ogóle, ma odgrywać rolę wszechwładnej biurokracji.

Ale gdy na chwilę zapomnimy o tym całym bagażu i przeczytamy książkę jako samoistne i zamknięte dzieło, to ukaże się bardzo zgrabna i przyjemna powieść. Czuć lekkość tekstu i zgrabny plan powieści. Fabuła nie razi moralizatorstwem, czy jakimś zadęciem ideologicznym. Problemy jednostki w zetknięciu z organizacją społeczną czy biurokracją jest czymś naturalnym i nie dostrzegam tu jakiejś nadmiernej krytyki kościoła. Ot, wybór realiów, które autor znał najlepiej. Kościół nie jest przedstawiony tu negatywnie, a tylko dostrzegamy maszyny złożonej organizacji, która nie jest (bo nie może być) czuła na jednostkowe emocje czy poczucie krzywdy w kadrowych zawirowaniach. Ale zaznaczmy, dotykamy tu kościoła w jego organizacyjnej strukturze, a w sprawach prawd wiary czy pobożności.

Powszechne są zachwyty nad dokładnością topograficzną powieści. Tu z kolei ja nie będę podzielał tych głosów. To czy powieść dokładnie odwzorowuje realia przestrzenne jest rzeczą drugorzędną. Powieść nie ma być przewodnikiem turystycznym. Jeżeli potem można śledzić losy bohaterów w mieście (jak na przykład modne zwiedzanie Warszawy śladami „Lalki”), to, owszem, dodaje ta dokładność uroku, ale tylko, jeśli powieść jest udana.

Dobrze mi się czytało Brezę. Czułem atmosferę gorącego włoskiego lata. Zarówna tego upalnego i nieznośnego w Rzymie, jak i tego wakacyjnego nad śródziemnomorskim wybrzeżem. Czułem atmosferę chłodnych pomieszczeń za grubymi murami, jak i spotkania w miejskiej willi.
To nie jest książka z jakimiś wyolbrzymionymi ambicjami. Nie miała być epokowym dziełem, ale, myślę, historią człowieka w zetknięciu z instytucją na tle Watykanu. Nie ma tu jednoznacznie pozytywnych czy negatywnych postaci, nie ma w ogóle tej osi powieści, gdzie dotykałaby moralności (może z wyjątkiem księdza Piolantiego).

Z drobnych rzeczy, które rzuciły mi się w oczy, to w książce pojawiają się zwroty, które powszechnie uważa za niegramatyczne. Ba, które wręcz stały się sztandarowymi przykładami na językową poprawność, a tu współistnieją sobie na równi z innymi. Mamy więc „w każdym bądź razie” w zdaniu „W każdym bądź razie zatory z dostarczeniem materiału nie powtórzą się” (s. 144) oraz inny przypadek kontaminacji: „Niechże już pan przejdzie nad nim do porządku dziennego” (s. 184).

Breza ani przez chwilę nie wydał mi się autorem, którego warto omijać. Jeżeli kiedyś będę miał pod ręką jego książkę, raczej po nią sięgnę. 

poniedziałek, 28 marca 2016

Jacek Trznadel: "Hańba domowa"

Jacek Trznadel, Hańba domowa
Świat Książki
Warszawa 1996

Przeczytanie „Hańby domowej” chodziło mi po głowie od dłuższego czasu. Jeżeli dobrze pamiętam, to książka była kiedyś lekturą (być może fakultatywną), ale omawiania jej na języku polskim nie pamiętam. Wzmianki o niej i nawiązania pojawiały się dość często w prasie i literaturze. Wreszcie za bardzo niewielką cenę udało mi się ją kupić przez serwis aukcyjny. 

Książka wpisuje się w temat poznawania lat stalinizmu w Polsce, uwarunkowań tego systemu w Polsce, rozumienia ducha czasu. Ale może trochę inaczej niż sam autor chciałby tego. Jacek Trznadel pisze w swoich obszernych wstępach i posłowiach, jak na mój gust, niejasno. Trudno ujrzeć tam konkretną nić, która wiodłaby nas do uargumentowanego wyłożenia, czemu powstała ta książka, o czym jest. Czy to badanie mechanizmu zniewolenia? Czy może odpowiedzi na pytanie dlaczego polscy humaniści dali się uwieść ówczesnemu systemowi? A może danie pisarzom możliwości rozliczenia się ze swym hańbiącym wyborem? A może wreszcie dania świadectwa tamtemu czasowi lub próbie analizy psychologicznej? Wszystkiego po trochu pewnie. Te wstępy i zakończenia, które dłużyły mi się bardzo, w pewnym momencie obudziły we mnie myśl, że powstały tylko po to, by autor mógł o książce mówić „pisałem”, jak w jednym z ostatnich zdań „pisałem tę książkę omijając pokusę amnezji, wygodę zapomnienia” (s. 461). Ta moja nieżyczliwa autorowi myśl powstała dlatego, że przecież książka jest spisywaną z magnetofonu rozmową z polskimi literatami: uczestnikami lub świadkami polskiego socrealizmu w literaturze. Nie pasowało mi tu stwierdzenie „pisałem”, choć autor daje znać, że chciał zadać rozmówcom konkretne pytania (s. 446) . Wyrażenie „pisałem” pojawia się zresztą kilkukrotnie. Aczkolwiek trzeba uczciwie przyznać, że wstęp daje też świadectwo i jest rozliczeniem się Jacka Trznadla ze swoim uwikłaniem, jakby pierwszą rozmową autora z sobą samym.

Gdy sam długo zastanawiałem się, jak podsumować książkę i czemu nie daje mi ona pełnej satysfakcji, a taka myśli jeszcze niewykrystalizowana pojawiła się już na wstępie, to dopiero przedostatnia rozmowa, z Józefem Lipskim utwierdziła mnie w moim przekonaniu i pozwoliła je nazwać, kiedy sam Lipski mówi: „Ale na ogół rola ludzi, którzy przez to przechodzili, polega na daniu świadectwa. Natomiast nie wierzę, żeby dali tę analityczno-syntetyczną ocenę” (s. 424). To jest to! Aspiracją autora i jego rozmówców jest zanalizowanie minionej rzeczywistości i w tym tkwi słabość książki. Pojawiają się psychologizujące wywody, próby porządkowania motywów, które brzmią nieinteresująco, bo nie będą nigdy prawdziwą analizą. Nie będą, bo pochodzą w większości od zaangażowanych, ale też z uwagi na formę – luźną rozmowę przy magnetofonie. Lipski nie wierzy z pierwszego powodu, ja dodaje do tego, że na analizę i wyciąganie wniosków rozmowa przy taśmie nie nadaje się. O wiele bardziej książka sprawdza się jako świadectwo, w opisach przeżyć i czynów, w relacjach ze zdarzeń i emocji. Nawet jeśli jakaś analiza pociąga, to dotyczy ona szerszego pola czasowego. Właśnie Zygmunt Kubikowski świetnie analizuje stosunek Polaków do rosyjskości (s. 100 – 101), ale jest to wyjątek.

Charakterystyczne jest też to, że rozmowy odbywają się oczywiście tylko z tymi, którzy się na to godzili, ale ogólnie dotyczą osób uwikłanych, które z tego uwikłania wyszły. Plus dodatkowo kilka osób bez epizodów socrealistycznych. Nie ma tych, którzy ciągli trwali w „hańbiącym” układzie. Stąd spotykamy się z różnymi racjonalizacjami młodzieńczych wyborów i tylko czytamy o tych prawdziwych niedobrych, bo nazwiska Kotta, Wyki, Żółkiewskiego, Putramenta, ale też Słonimskiego i Ważyka pojawiają się jako tych reprezentujących ciemną stronę mocy, podczas gdy bohaterowie rozmów zostali uwikłani, skusili się, ale ostatecznie powrócili tam gdzie trzeba i dziś mogą oceniać. Uwikłali się jakby z rozpędu, coś tam przeskrobali, ale to jednak, w ich oczach, nie ten kaliber co Kott i Żółkiewski. Trochę to drażniące. Objawia się to między innymi w taki oto sposób. Trznadel w swojej rozmowie z Janion (s. 127) mówi: „Pewien przypadek – okropny dla mnie oczywiście – sprawił że ja po oddaniu legitymacji ZMP pozostałem w tej organizacji, tak jak przypadek powstrzymał Zbyszka [Kubikowskiego – A. G.] przed zapisaniem się do ZMP”. Czyli w przypadku Jacka Trznadla to przypadek. Proponuję małą zgadywankę dla tych, którzy nie czytali „Hańby domowej” – cóż to za przypadek zadziałał w życiu autora książki, który sprawił, że pozostał on w ZMP? Wiemy to z opisu autora na stronie 88: „Tuż po maturze w 1949 roku, a przed przyjęciem na uniwersytet, zwróciłem legitymację ZMP… Ale koledzy nie przekazali jej na «na dzielnicę», przyszła do mnie moja przyjaciółka z liceum, Myszka, wtedy jej jeszcze nie znałeś, i zaczęła mi wyperswadowywać mój gest, że jeśli chcę być skuteczny przeciw nim, muszę być wykształcony. Uległem”. Taki to oto „przypadek”.

Co jeszcze rzuciło mi się w oczy podczas lektury – przenikające książkę nazwiska i wydarzenia. Jeżeli chodzi o nazwiska to nie mam na myśli bohaterów tamtych lat, ale tych, którzy na piszących wywierali największy wpływ. W wielu miejscach pojawia się Adam Michnik i Leopold Tyrmand. Ten pierwszy jako wręcz punkt odniesienia wielu poglądów. Rymkiewicz opowiada „Gdybyśmy zapytali w tej kwestii [który okres go uformował – A. G.] Adama Michnika, to pewnie powiedziałby, że dla niego najważniejszy był marzec 1968 roku” (s. 222), Herbert mówił „Ten okres [socrealizmu w literaturze – A. G.] nie pozostawił ani dzieł wybitnych, ani nawet znośnych. Tutaj Adam Michnik spierałby się o pewne pozycje” (s. 278), sam Trznadel przywołuje go kilkukrotnie. Widać olbrzymi wpływ Michnika na lata osiemdziesiąte w Polsce, ale też, co ciekawe, przywołane osoby staną się potem zawziętymi krytykami redaktora Gazety Wyborczej. Co do Tyrmanda to przywołuje się jego „Dziennik 1954” jako dowód, że Tyrmand jako jeden z pierwszych dostrzegał to, co się wówczas w Polsce działo, nie dał się tej fali ponieść i jednocześnie zostawił świadectwo tamtych czasów. Natomiast wydarzenia, które widać, że są osią ówczesnych wyborów to Zjazd Literatów Polskich w Szczecinie w 1949 oraz Festiwal Młodzieży i Studentów w Berlinie w 1951 roku.


Wspominałem już, że forma nagrywania i spisywania rozmowy z magnetofonu bardziej sprawdza się jako świadectwo czasu niż jako głos w dyskusji i próba analizy. Do tego dochodzi także styl rozmowy często w ogóle niewygładzony przez autora książki. Stąd urwane myśli czy wtrącenia. Ale jeden z rozmówców zrobił na mnie wyraźnie pozytywne wrażenie właśnie co do stylu – Marian Brandys. Jego słowa czyta się jak tekst przeznaczony do druku, myśli są konsekwentne, styl wypowiedzi interesujący, widać umiejętność opowiadania. 

Zdecydowanie nie żałuję lektury. Książka jest już w kanonie polskiej literatury, daje obraz lat stalinizmu w Polsce, choć zdecydowanie za wiele jest prób analizy i systematyzowania (często jałowego), bo to mogą zrobić historycy, literaturoznawcy, może socjologowie. Tu, kiedy mamy okazję wsłuchać się w głos socrealistycznych luminarzy przefiltrowany przez krytyczne spojrzenie z lat osiemdziesiątych, to myślę, że można było z tej ciekawej próby Jacka Trznadla rozmów z literatami i krytykami wydobyć jeszcze więcej. 

wtorek, 16 lutego 2016

Wielu autorów: "NieObcy"

Zbiór opowiadań różnych autorów, NieObcy
Stowarzyszenie Przyjaciół Polskiej Akcji Humanitarnej 
Warszawa 2015

Książka „NieObcy” trafiła do mnie jako rezultat rozmów o imigrantach i ich ewentualnym przyjmowaniu bądź nieprzyjmowaniu w Polsce. Oczywiście cel obdarowania mnie książką był pewnie taki, żeby oswoić mnie z tematem, bo moja rezerwa wobec uchodźców zapewne musiała się brać ze strachu przed nieznanym. W każdym razie obiecałem osobie darowującej mi książkę, że ją przeczytam. W książkę głęboko zaangażowała się Gazeta Wyborcza, a że Gazecie „nie jest wszystko jedno”, więc można się było spodziewać wysoce moralizującego tonu. Nie rozczarowałem się, bowiem uderza on już z okładki, na której czytamy „21 opowieści, żeby się nie bać. Polscy pisarze dla uchodźców”, a potem jeszcze w przedmowie kilka słów o fali nienawiści, o konieczności pozbycia się lęku i w ogóle potrzebie poznania obcego.

Ale jest też drugi aspekt tej książki – szczytny i godny wsparcia. Jest to książką, z której całkowity dochód przeznaczony został na działalność Polskiej Akcji Humanitarnej. Pisarze powierzający swoje teksty robili to także bez wynagrodzenia, co jest bardzo pozytywnym gestem.

Z tych dwóch przesłanek rodzi się więc napięcie. Z jednej strony nieznośna pedagogika i spoglądanie z pozycji moralnej wyższości Gazety Wyborczej, z drugiej szczytna działalność PAH-u. Przezwyciężenie tego napięcia było jednak dość proste. Wystarczyło skupić się na 21 opowiadaniach i ich autorach. A tu można przebierać w znanych nazwiskach, choć opowiadania nie zostały, przynajmniej w dużej części, napisane specjalnie na rzecz wydania książki. Znajdują się w niej stare teksty autorów oraz fragmenty większych całości. Czy są tu opowiadania napisane specjalnie na rzecz wydania – wątpię, ale nie potrafię tego sprawdzić. Trzeba jednak stwierdzić, że opowiadania dostarczone przez twórców mają się całkiem różnie do zadanego tematu oswajania Polaków z nieznanym.

Mamy więc teksty wręcz wzorcowo oddające ducha zamysłu Gazety jak „Ucieczka do Egiptu” z 2008 Pawła Huelle, który daje nawet i coś więcej, bo uderza w struny polskiego antysemityzmu: „Tu, panie, nie ma złota jak po Żydkach – powiedział jeden z robotników” (s. 34). To opowiadanie wypada jednak dość słabo i uroku zestawowi nie przynosi. A moją uwagę przykuła tylko twarz głównej bohaterki, którą narrator przedstawił tak: „Wówczas na ekranie telewizora zobaczył piękną, subtelną twarz młodej, może dwudziestoletniej matki” (s. 24), by zaraz na następnej stronie napisać „Już w tramwaju starał się wyobrazić sobie jej głos: być może w przeciwieństwie do rysów twarzy, nieco ostrych, jej głos był miękki (…)". A więc jakie te rysy twarzy: miękki czy ostre?

Znajdziemy w NieObcym też i Andrzeja Stasiuka w pełni swojego odlotu i nawet z wykorzystaniem reductio ad Hitlerum w rozmowie bohatera z owcą: „Z pochodniami chodzi i niejakiego Hitlera wzywa mój naród, a przynajmniej jego część” (s. 36).

W zbiorze pojawiają się jednak także teksty znanych reportażystów, gdzie miłośnik tej formy prozy znajdzie na pewno coś dla siebie. Przyjemne, rzeczowe teksty. Dostajemy fragment książki „Wyspa klucz” Małgorzaty Szejnert, jest opowiadanie Olgi Stanisławskiej „Input. Else. Goto. Loop.” o fatalnych następstwach syryjskiej wojny dla zwykłego życia. W podobnym reporterskim stylu, choć słabsze wyraźnie moim zdaniem, opowiadanie Piotra Ibrahima Kalwasa „Otwarcie” mające przybliżyć życie w Gambii oraz lokujący się literacko w moim rankingu pomiędzy nimi Paweł Smoleński ze swoimi „Królami Mogadiszu”. Ten reporterski blok jest jednak dość mocną częścią książki.

Na przeciwległym biegunie, oprócz wspomnianego już Stasiuka i dość banalnego Huelle, umieszczam zdecydowanie dwa opowiadania kobiecych gwiazd ostatnich lat w polskiej literaturze: Olgi Tokarczuk i Katarzyny Bondy. Nie chodzi mi o styl, sposób pisania, bo oczywiście to sprawa indywidualnej wrażliwości, apetytu na literaturę, ale nie mogłem przejść obojętnie wobec tych opowiadań także z innych, dość drobnych powodów – małych niekonsekwencjach czy nielogicznościach.

W otwierającym książkę opowiadaniu Tokarczuk „Rubież” na stronie 14 możemy czytać o zaopatrywaniu tytułowej Rubieży w opał: „Wyprawialiśmy się małymi grupkami daleko na południe i tam, u podnóża gór cięliśmy, co się dało, a inni starsi spławiali kłody z biegiem Prutu do Rubieży”, natomiast na stronie 21 pojawia się taki fakt dotyczący bohaterki Udine: „Swoim chropawym językiem opowiadała jakieś historie (…) o wielkim morzu, które podobno jest na południu i do którego wpływa nasz Prut”. Więc trudno autorce zapanować nad biegiem Prutu, raz płynie z południa do Rubieży, by za chwilę z Rubieży płynąć na południe do morza. Podobny brak panowania nad tekstem pojawia się na stronie 17, gdy mowa o zbadaniu zwłok ojca Bazylego: „Mieli bowiem jeszcze w pamięci słowa ojca Bazyla: »Krzyż naszego Pana jest głęboko w moim sercu«. I rzeczywiście, w sercu, większym niż u innych ludzi (…) znaleźli coś podobnego do krzyżyka, kawałek jakby kosteczki” i kilka linijek dalej „I był to prawdziwy cud – w woreczku żółciowym tkwiły trzy małe przedmioty – rozpoznaliśmy je jako znak Trójcy”. Czyli krzyżyk w sercu, a Trójca w woreczku żółciowym. Wszystko dobrze, ale pięć stron dalej, na stronie 22, pojawił się taki fragment: „Uznaliśmy, że ojciec Bazyl pochwaliłby tę decyzję, będzie bowiem teraz na chorągwi prawdziwa Trójca, a przecież wiemy, że miał ją w swym sercu”. Może drobnostki, powie ktoś, ale jednak rzucają mi się takie szczegóły w oczy.

Z kolei Katarzyna Bonda w swoim tekście nijak nie mającym się do obcości używa drobnych tekstowych niezręczności, które wyraźnie zapadają w pamięć ponad średnim opowiadaniem. I tak mamy następujące zdania: „Nasypała do środka skórek od chleba, pokruszyła ciastek, dorzuciła dżemu i miodu, bo zauważyła, że lubią słodycze, i postanowiła założyć hodowlę faraonek”. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że to dżem i miód lubią słodycze (s. 127). „Na studiach (…) hodowała pająka. (…) Nie miał imienia. Zdzichu na niego mówiła” (s. 128). No to chyba miał imię? Stronę dalej: „Poprawił zmierzwione włosy. Uważała, że powinien je krócej ściąć. Zakola nie dodawały mu uroku”.

Z odkryć w ramach zbiory wyraźnie mogę wskazać opowiadanie Łukasza Orbitowskiego „Kieszonkowy Pancernik” – napisana lekko, zgrabnie, ale wyraziście historia karła z małego miasteczka. Dużo tam fragmentów z przymrużeniem oka, a jednak unosi się jakaś głębia na historią hardego małego człowieka. Wszystko bezpretensjonalnie i czarująco. Dla mnie Orbitowski to zdecydowanie jaśniejszy punkt zbioru. 

Książkę polecam wyraźnie jako przegląd współczesnej polskiej beletrystyk. Krótkie opowiadania i głośne nazwiska. Można wyrobić sobie choćby wstępne zdanie o pisarzach, który są dość głośni czy skonfrontować ich książki z krótszymi formami.  

wtorek, 2 lutego 2016

Joseph Conrad: "Jądro ciemności"

Joseph Conrad, Jądro ciemności
przełożyła Aniela Zagórska
Wydawnictwo Greg
Kraków 2004

„Jądro ciemności” wołało do mnie od dawna. Niewielka książeczka leżała w domu na półce, na wysokości oczu i od kilku lat mówiłem sobie, że wreszcie ją przeczytam. Nawet nie wiem, skąd się wzięła w rodzinnym domu. Współczesna, tandetna broszurka wydawnictwa Greg z odrzucającym mnie na odległość formatem tekstu wraz z notatkami na marginesie pokazuje to wszystko, czym książka nie powinna być w formie graficznej. Do tego literówki w tekście. Ale że Conrad wciąż funkcjonuje w przestrzeni publicznej, jego nazwisko pojawia się często w różnych kontekstach, a ja znałem go głównie z zapomnianej już w zasadzie przeze mnie szkolnej lektury „Lord Jim”, tablicy przy warszawskiej kamienicy na Nowym Świecie 47, regularnego przywoływania pisarza przy okazji opisu powstania styczniowego i właśnie określenia „jądro ciemności”, które weszło na stałe do języka, to sięgniecie po domowe „Jądro ciemności” musiało kiedyś nastąpić. Przypadek sprawił, że będą w rodzinnym domu na weekend zapomniałem spakować książki, którą już w połowie przeczytałem i nie chciałem zaczynać niczego nowego. Ale właśnie wtedy pomyślałem, że to czas na tą niewielkich rozmiarów lekturę.

Książka, jak informują wszystkie możliwe opisy, jest wielkim dziełem literatury angielskiej. Dało mi to ciekawą perspektywę. Nie mogę bowiem ukryć, że czytało mi się Conrada bardzo źle. Nie przemawiał do mnie ani styl, ani tematyka, ani sposób konstruowania fabuły utworu. Nie mogłem się też w książce doszukać niczego, co mogłoby stanowić jakąś ponadczasową wartość czy, jak lubią podawać autorzy różnych opracowań, jakąś szczególną prawdę o człowieku czy świecie. Zacząłem więc patrzeć na „Jądro ciemności” przez inny pryzmat i zadawałem sobie pytanie: kim musiał być angielski czy zachodnioeuropejski odbiorca przełomu wieków, że książka wywarła na nim tak wielkie wrażenie? Jaki musiał być ówczesny świat, że książka weszła do kanonu? Czego szukali i co znaleźli w niej odbiorcy, że uznali ją za wielkie dzieło promieniujące do dziś (np. „Czas apokalipsy”)? Sukces książki leżał być może w demontażu mitu wspaniałego kolonializmu, zwiastował zmianę mentalną, która rodziła się w kolonialnych imperiach, jakby akompaniowała temu, co zachodziło w umysłach ludzi, a co stało się faktem kilkadziesiąt lat później. Czy Conrad był apostołem dekolonizacji? Brak mi wiedzy w tym zakresie i nawet nie wiem, czy chciałbym jej szukać. Ale bankructwo sposobu życia Kurtza, powściągliwa i rozważna postawa Marlowa, który wciąż ma w sobie ideał podróżnika, a jednocześnie cała ich rozgrywka to prymat białego człowieka nad nieznanym „jądrem ciemności” - to wszystko to mogła być przyczyna wielkiego sukcesu tej książeczki. Może książka porusza jakąś mentalną strunę zachodniego odbiorcy, uderza w archetypy zachodniej kultury w sposobie prezentacji dwóch conradowskich bohaterów. Nie ma tu bowiem ani przesadniej głębi w kreśleniu postaci, ani porywającego opisu ówczesnego świata, co i tak nie może być zarzutem z uwagi na rozmiar opowiadania. Dziwne, że z czasów szkolnej lektury „Lorda Jima” zapamiętałem w zasadzie tylko jedną rzecz, którą mówił nasz polonista. Pamiętam (przynajmniej tak mi się wydaje), że przywoływał opinię mówiącą, że sukces Conrada jest związany z nowatorskim sposobem pisania po angielsku, co miało być efektem używania językowych schematów języka polskiego w pisaniu po angielsku i uzyskiwania przez to efektu nowatorstwa językowego, głębi językowej. Być może i to miało swój wkład w sukces Conrada.


środa, 30 grudnia 2015

William Szekspir: "Hamlet"

William Szekspir, Hamlet
przełożył Józef Paszkowski
Prószyński i S-ka
Warszawa 2001
/
przełożył Władysław Tarnawski
Zakład Narodowy imienia Ossolińskich
Wrocław 1953

W zasadzie czytałem dwie różne ksiązki. Zacząłem od wydania z Ossolińskich z 1953 roku w przekładzie Władysława Tarnawskiego. Potem spędzałem czas w innym miejscu, ale nie zabrałem ze sobą mojej książki. Na szczęście był pod ręką Hamlet Prószyńskiego i Spółki z 2001 w przekładzie Józefa Paszkowskiego.  A kiedy w pewnym momencie chciałem znowu wrócić do Tarnawskiego, to zrozumiałem, czemu przekład Paszkowskiego jest uznawany za najlepszy. Zwyczajnie nie mogłem się przestawić i zdecydowałem o kontynuowaniu Paszkowskiego. To właśnie z tego tłumaczenia pochodzi większość zwrotów, które weszły na stałe do języka polskiego.  

Hamlet zadziwił mnie, w przekładzie Paszkowskiego, autentycznością przeżyć bohatera. W jego odpowiedziach czy monologach pobrzmiewały myśli i uczucia, które równie dobrze mogłyby być udziałem współczesnego człowieka. Często się bowiem zdarza, że dzieła z dawniejszych epok wydają się nieautentyczne, sztuczne czy być może odzwierciedlające duchowość tamtego konkretnego czasu, ale nie przystające do rozumienia świata przez późniejszego czytelnika. Jednak Hamlet jawi się tu jako człowiek z duchowością, którą w zupełności można zrozumieć. Złość, kpina, szyderstwo – wszystko brzmi w ustach Hamleta w przekładzie Paszkowskiego świeżo i zrozumiale. Nie ma żadnych trudności, by wczuć się w jego emocje i je zrozumieć. Do tego, gdy Hamlet udaje szaleństwo jego odpowiedzi są momentami naprawdę zabawne. Nie raz zdarzyło mi się uśmiechnąć, chociażby przy rozmowie Hamleta z Poloniuszem o kształcie chmury w trzeciej scenie trzeciego aktu, która kończy się słowami: „No, to dobrze; zaraz pójdę do matki. Z tymi głupcami trzeba by zgłupieć na prawdę. Zaraz idę (s. 125).

Zaciekawił mnie, to z kolei z wydania z 1953 roku, wspaniały wstęp Grzegorza Sinko. Brakuje mi w dzisiejszych wydaniach tego rodzaju przedmów i zarysowania tła utworu. Nie chodzi tu o samą wiedzę, ale o piękny, literacki język. Grzegorz Sinko pisze swoje słowa grzecznie, elegancko i widać, że drzemie w jego tekście znawstwo tematyki. Oczywiście są ideologiczne wstawki, których zapewne w 1953 nie dało się uniknąć. Przykładowo we fragmencie „V. Przyjęcie i wyjaśnianie »Hamleta«” Sinko dodaje „Rewolucja francuska nie ziściła pokładanych w niej nadziei; załamała się ona ustępując miejsca dyktaturze wojskowej Napoleona wspierającej rozwój nowoczesnego kapitalizmu, a co za tym idzie zwiększenie wyzysku i niesprawiedliwości” (s. 29). Rok wydania jednak wiele tłumaczy, a dzięki temu wstępowi, którego brakuje w wydaniu Prószyńskiego, dowiadujemy się o źródłach, z których czerpał Szekspir, o informacjach w kronice Saxo Grammaticusa z XII wieku, o XVI-wiecznych „Historiach tragicznych” Belleforesta, o „Tragedii hiszpańskiej” Kyda z 1594, która wprowadziła gatunek tragedii zemsty na sceny angielskie i wreszcie o niezachowanym do naszych czasów dziele, który na wzór Tragedii hiszpańskiej” przedstawił historię o Hamlecie. Aby nie dać pola konkurującemu z trupą Szekspira grupie aktorów, Szekspir przerobił twórczo znaną mu i popularną historię o duńskim księciu, tworząc w ten sposób jeden z najbardziej znanych światowych dramatów. Takie tło powstania utworu jest bardzo ważne, pozwala bowiem wpisać dzieło w ciąg rozwoju literatury, a także „sprowadzić na ziemię” dzieło, o którym każdy wie, ale nie każdy czytał.

Equestria Girls Sekretnik
Wyd, Egmont, Warszawa 2014
Fascynuje ilość cytatów z Hamleta w dzisiejszej kulturze. Zapożyczenia występują przecież nie tylko w literaturze, np. w „Romantyczności” Mickiewicza, co jest najbardziej znane, nie tylko w kulturze popularnej, np. w filmach Hydrozagadka czy Vabank (na marginesie: długo szukałem w Internecie autora przekładu słów „Something is rotten in the state of Denmark” na „Źle się dzieje w państwie duńskim”, bo tłumaczenie to nie jest autorstwa ani Paszkowskiego, ani Tarnawskiego, ale nie udało mi się znaleźć źródła tego tłumaczenia), ale nawet w „Sekretniku”, który został wydany dla małych dziewczynek zapatrzonych w postaci z bajki „My Little Pony: Equestria Girls”. Wpadł mi przypadkowo w ręce właśnie ten sekretnik i od razu zobaczyłem cytat z Hamleta „Słowa, słowa, słowa”. Widać Hamlet wręcz obezwładnia swoją wszechobecnością.

Z ciekawostek, które tym razem idą wbrew powszechnym wyobrażeniom jest to, że Hamlet nie pojawia się z czaszką podczas wygłaszania swojego monologu „być albo nie być”. Hamlet chwyta czaszkę dopiero na początku piątego aktu (swoją drogą podział na sceny i akty pochodzi nie od Szekspira, a został nadany sto lat później) w scenie z grabarzami.

Znalazłem też jednak, przypadkowo, dziwne odejście od oryginału w wersji Paszkowskiego. W scenie pierwszej aktu pierwszego, gdy na scenę wchodzą Horacy i Marcellus, Francisko zadaje pytanie „Stój! kto idzie?” i teraz u Paszkowskiego pierwszy odpowiada Marcellus („Lennicy Dani”), a potem Horacy („Przyjaciele kraju”) (s. 8). Taka kolejność jest też zachowana w wersjach Paszkowskiego dostępnych w Internecie (na przykład tu). Natomiast w oryginale (na przykład tu) kolejność odpowiedzi jest odwrotna. Wpierw Horatio („Friends to this Ground”), potem Marcellus („And liegemen to the Dane”). Do tego w wersji Prószyńskiego te dwie odpowiedzi z nieznanych przyczyn opatrzone są cudzysłowem.


Mimo tych drobnych nieścisłości zdecydowanie Hamlet potwierdza moją tezę, oczywistą, a jednak często nieuświadamianą, że to nie dlatego czytamy pewne dzieła, że one weszły do klasyki, ale że pewne dzieła weszła do klasyki właśnie dlatego, że były tak popularne i często czytane, a przez tą popularność uwidaczniało się, że niosą one jakieś prawdy ogólne, wspólne dla większości czytelników czy widzów sztuk teatralnych. Mi trudno było się oderwać od Hamleta. 

niedziela, 27 grudnia 2015

Cezary Bielakowski, Piotr Nisztor: "Jan Kulczyk. Biografia Niezwykła"

Przez długi czas nie robiłem żadnych notatek z przeczytanych książek, nie tworzyłem też żadnych zapisków na blogu. Początkowo czułem, że zwraca mi to wolność czytania i że już nie jestem więźniem notatnika i długopisu, które towarzyszyły mi zawsze podczas lektury. Nie było też tej wewnętrznej blokady, która nie pozwalała zacząć nowej książki nie uporawszy się wcześniej z podsumowaniem na blogu poprzedniej. Dziś jednak poczułem chęć powrotu do dawnych zwyczajów. Zatem spróbuję ponownie dzielić się wrażeniami z lektur. 


Cezary Bielakowski, Piotr Nisztor Jan Kulczyk. Biografia Niezwykła

Fronda PL
[bez miejsca i daty]



Książka zwróciła moją uwagę w Empiku, kiedy miałem tam chwilę wolnego czasu na przejrzenie książek na wystawach. Jan Kulczyk był od dawna dla mnie osobą, co do której nie można mieć obojętnego stosunku. Zawsze kojarzyłem go jako człowieka, który niczego sam nie stworzył, a który swoje bogactwo osiągnął na zasadzie "taniej kupię, drożej sprzedam". Do tego emblemat Frondy na okładce dawał mi nadzieję na to, że książka będzie krytycznym spojrzeniem na zmarłego niedawno miliardera i w miarę uczciwym z nim rozrachunkiem. Pobieżny rzut oka na kilka stron (a pamiętam dobrze, że trafiłem na stronę 75 i fragment zaczynający się od słów "Fabryka tarpanów w Antoninku lata świetności miała dawno za sobą. Bankrutowała”) dawał nadzieje, że będzie to książka podnosząca także ekonomiczne i społeczne uwarunkowania czasów kariery Jana Kulczyka. Liczyłem więc na biografię z elementami historii gospodarczej. Dodatkowo w oczy rzucało się nazwisko Piotra Nisztora – osoby, która ujawniła aferę podsłuchową. Sama książka była też ładnie wydana, w twardej, grubej okładce, na dobrym papierze. Książkę kupiłem.

Niestety, ta pozycja okazała się dla mnie kompletnym nieporozumieniem. Zamiast rzetelnej biografii przeczytałem luźny zbiór przyczynków do życiorysu wraz z dodatkowymi wątkami dodawanymi na zasadzie raczej chronologicznej, co tworzy zbiór dwudziestu rozdziałów tak różnych jak na przykład krótka lukrowana historia ojca Jana Kulczyka czy wykaz samochodów VW dostarczanych do policji. Zresztą sami autorzy piszą "Rozdziały książki są jak rozrzucone puzzle. Każdy można czytać osobno" (s. 9).  Książka, jak dowiadujemy się, powstała na także na podstawie rozmów autorów z Janem Kulczykiem. Piotr Nisztor i Cezary Bielakowski opisują je tak: "[Wypowiedzi Jana Kulczyka] to przede wszystkim polemika z krytyką i zarzutami, jakie towarzyszyły miliarderowi (...)" (s. 9) i taka jest ta książka. 


Z lektury wyłania się dość niewinny, prostolinijny i w zasadzie sympatyczny obraz miliardera wraz z naiwnymi tłumaczenia większości sytuacji. Wszelkie kontrowersje są wyjaśniane a to działaniem przypadku, a to brakiem alternatyw, a to umiejętnościami biznesmena. Jest to polemika z krytykami Jana Kulczyka. Dostajemy więc powierzchowny obraz człowieka bez większych właściwości, 
czasem tylko zdradzającego bardziej ludzkie cechy jako zapominanie dat. Wiele wątpliwości jest wyjaśnionych w zasadzie w jeden sposób: szczęście. Nawet jeden z rozdziałów z nazwy odwołuje się do tego czynnika: "Volkswageny z odrobiną szczęścia" (a nagłówek stron rozdziału od strony 69 do 79 brzmi "Volkswageny z odrobiną szczęście", co nie daje dowodu na rzetelność korekty). 

Książka jest bowiem pełna błędów edytorskich, jest niespójna pod względem interpunkcji i korekty. Przykładem najjaskrawszym jest strona 41 opisująca aferę Orlenu i związki Kulczyka z firmą, no właśnie - jaką? Padają na tej stronie kolejne 

warianty "Rotche Energy", "Roche Energy" i wreszcie "Grupa Rotch". Wszystko na jednej stronie, a przecież chyba nietrudno sprawdzić, jak prawidłowo zapisuje się Rotch Energy. Podobnie rzucające się błędy rozsiane po całej książce dotyczą
rodziny Porsche, której członków czasem nazywają autorzy "Porche", na przykład na stronie 78. Podobnych błędów jest więcej. 


Książka próbuje też w trochę naiwny sposób kreować spór, wręcz pojedynek Jana Kulczyka, jako dobrego, spokojnego inwestora ze złym, zawziętym na niego ministrem skarbu w rządzie SLD Wiesławem Kaczmarkiem. W rozdziale o prywatyzacji poznańskich browarów możemy przeczytać "Opowiada osoba znająca kulisy tych negocjacji: Kaczmarek był wściekły, k...wami podobno rzucał. Miał świadomość, że Kulczyk «wydmuchał do na perłowo». I nie mógł nic zrobić, bo skarb państwa dostał 75 milionów dolarów, o których w innej sytuacji nie mógł nawet pomarzyć" (s. 94). Ach jak to pysznie Jan się odegrał na Wiesławie!


W biografii z nieznanych przyczyn pojawia się tylko dwa przypisy: na stronach 174 i 216 odnośnie do publikacji gazetowych, mimo że w książce jest zapożyczeń prasowych więcej. Fatalne wrażenie robi w ogóle niespójny format tych dwóch przypisów cytatów, choćby dat publikacji "19 listopada 2004" i "10.07.2003".


Podsumowując, uważam, że książka to zmarnowany czas i pieniądze. Książka okazała się tworzonym pospiesznie bestsellerem (mam takie przeczucie, że fakt wywindowania tej pozycji książkowej na wysokie miejsce list sprzedaży Empik mógł mieć różne powody) na Święta. Podarunkiem pod choinkę, na którym wydawca może zarobić. Ewentualnie rozbrojeniem jakiejś bomby, która zapowiadała krytyczną biografię. Z książki nie zrozumiemy tego, co stało się powodem sukcesu, jakie cechy charakteru zadecydowały o wielkich osiągnięciach biznesowych doktora Jana, nie dowiemy się też nic o Kulczyku – człowieku. Owszem, książka przytoczy nam kilka ciekawych faktów, opisze kilka nazwisk ludzi, którzy byli o orbicie miliardera, usystematyzuje daty, ale do klasyków biografii autorom książki niestety bardzo daleko. 

niedziela, 27 kwietnia 2014

Narcyz Łubnicki: "Nauka poprawnego myślenia"

Narcyz Łubnicki, Nauka poprawnego myślenia
Wydawnictwo Lubelskie
Lublin 1987

Tytuł książki tyleż ciekawy co odstraszający. W zasadzie duża niewiadoma, ale ta książka w jakiś sposób wytrwale czekała na mnie. Kojarzyłem ją z półki z książkami w rodzinnym domu, ale długo nie decydowałem się na sięgnięcie po tą pięćsetstronicową księgę. I może dobrze, że musiała ona czekać na swój czas, gdyż oddała mi duże przysługi.

O co chodzi z „poprawnym myśleniem”? O filozoficzny i historyczny namysł nad tym, jakimi tropami podążają myśli ludzkie i na jakie błędy myślenie i postępowanie zgodnie z myślami człowieka jest narażone. W książce mamy cztery części:  „Wiwisekcja działania”, „Ze strategii i taktyki myślenia”, „O naukach przyrodniczych i humanistycznych” oraz „O naukach logiczno-matematycznych”.

Zaciekawiło mnie w tej książce, że powstała ona na bazie odczytów radiowych z lat 1947 – 1948. Ciekawiło mnie, w jaki sposób, tuż po wojnie, filozofia, czy może lepiej powiedzieć ta metodologia myślenia, docierała do ludzi, jakie treści ze sobą niosła w ówczesnych czasach. Zastanawiałem się, czy będzie w niej widać jakieś odbicie zmieniającej się rzeczywistości społecznej w Polsce. Niczego takiego tam nie ma, książka jest uniwersalną pozycją popularno naukową, którą z ciekawością czyta się i dziś. Archaiczne momentami jest słownictwo, innym razem autor tłumaczy słowa, które dziś są już na dobre w naszym języku. Na przykład takie zdanie: „Binet Simon i Terman ułożyli szereg zadań psychologicznych, »prób« (z angielska »testów« (…)” (s. 181).

Język autora jest grzeczny, wyważony, ale czasem wręcz nudny i pozbawiony krwi. Nie jest to pozycja naukowa, więc to bardzo poprawne używanie języka czasem męczy, a czasem sprawia wrażenie, jakby odbiorcami książki miały być umysły bardzo świeże. I trudno zrzucić odpowiedzialność za to na lata, bowiem książka została wydana po raz pierwszy bodajże w 1963 roku, a więc nie znowu aż tak dawno. Jednak precyzja języka pozwala przejść nad (z dzisiejszej perspektywy) archaizmami do porządku. Taki „mózg elektronowy” (s. 26) nie sprawia wrażenia komicznego, a zrozumienie istoty urządzenia sprawia, że same refleksje nad wykorzystaniem komputera nie trącą myszką.

Do różnych zagadnień podejście tu jest podobne. Ogólne wprowadzenie, bez fachowego języka, ale za to precyzyjne i lekkostrawnie. Od wyrobienia naukowego czytelnika będzie więc pewnie zależało, jak dany rozdział zostanie przyjęty. Te fragmenty książki, które poruszały obszary znane mi, dały mi odczuć, że książka jest wręcz dla dzieci. Ale że było to tylko złudzenie, to dowiedziałem się zaraz, jak tylko zaczęły być omawianie kwestii mniej mi znane, a już ze szczególną ciekawością chłonąłem rozdziały o naukach przyrodniczych. W usystematyzowany sposób przekazana dawka ciekawych, podstawowych założeń wielu nauk. Oczywiście podanych jak przykłady wywodów o poprawnym myśleniu.

Napisałem we wstępie, że książka oddała mi duże przysługi. Akurat trafiła na okres mojego wahania i w pracy zawodowej, a rozdziały o prakseologii, o skuteczności działań, o planowaniu, o celach były jakby dzwonem budzącym mnie z popełnianych „błędów w myśleniu”. Książka kazała mi spojrzeć na nowo na pewne rzeczy. W okresie, gdy ją czytałem, było to ożywcze.

Narcyz Łubnicki jawi mi się w tej książce nie tylko jako popularyzator nauki, ale jako praktykujący filozof. Dobór myśli, poglądów i ich opiniowanie było dobierane według pewnego klucza, którym były poglądy autora. Można powiedzieć, że Łubnickiego charakteryzował empiryzm w metodzie,  głęboki sprzeciw wobec metafizyki w nauce oraz humanizm. 

Stąd Łubnicki pozwala sobie na określenia Heideggera jako „snującego fantazje na temat, w jakiej formie istnieje »nic« (s. 90), Mahomet to „epileptyk” (s. 72), Platon to „filozof-fantasta” (s. 219),  „czysty rozum” Kanta jest „urojony” (s. 287), a Freud to przykład „lekkomyślnego teoretyka” (s. 306).
Bardzo wyraźny momentami był Narcyz Łubnicki w swoich sądach estetycznych, na przykład gdy pisał „chyba minęły już czasy, gdy w sztuce panował pretensjonalny, napuszony barok” (s. 44).


Książka daje bardzo ciekawy wstęp do filozofii i jest także ciekawym, choć wyrywkowym, przeglądem innych obszarów nauki. Dużo w książce erudycji, anegdot, ale też sporo fragmentów pisanych jakby przez człowieka z innej epoki. Na pewno książkę przeczytać warto, będzie ona pobudzać do dalszych poszukiwań.