piątek, 23 grudnia 2011

Kazimierz Brandys: "Nierzeczywistość"

Kazimierz Brandys, Nierzeczywistość,
Oficyna Wydawnicza Voulmen
Warszawa (bez daty)

Rozmawiałem ostatnio z koleżanką – studentką polonistyki. Pisała właśnie pracę magisterską. Tytuł tej pracy, nie przypomnę sobie teraz dokładnie, ale brzmiał mniej więcej: „Monolog czyli słabość współczesnej powieści”. Potrzebowałem usłyszeć to zdanie, by nazwać myśli, które krążyły w mojej głowie podczas czytania książki Kazimierza Brandysa.

Książka ma formę wypowiedzi nagranej na taśmę magnetofonową. Nagranie to odpowiedź na pytania zadane w ankiecie narratorowi przy okazji jego pobytu za granicą przez zagranicznego naukowca. W zamierzeniu i powszechnym odbiorze to rozliczenie ze swoim życiem w kontekście życia w dziwnym kraju – w Polsce – tytułowej nierzeczywistości.

Książkę czytało mi się trudno, była wręcz nużąca i, mam wrażenie, podobna dziesiątkom książek pisanych jakby z potrzeby wewnętrznej, ale co do której nie przyłożono się starannie. Miałem często poczucie banału i nachalnego wyrażania swoich zastrzeżeń do owej nierzeczywistości, który tylko miała uwznioślać autora w oczach czytelnika. 

Odczuwałem częste podkreślanie perspektywy antyidiwidualnej w książce. Autor jest więc elementem większej całości, częścią tego układu, którym jest „Nierzeczywistość” i z tego mają wynikać jego cechy indywidualne. Podkreśla to bardzo pisząc, że „(…) dla siebie jest się zawsze wyjątkiem, chociaż ankiety i statystki mówią co innego” (s. 9), „przekonań nie zdobywa się samemu, lecz jakby przez zbiorowe obwąchiwanie się pod  Drzewem Wiadomości” (s. 15), „ludzie tacy jak ja żyją w każdej epoce i każdej epoce są jej szarą materią” (s. 10), a na stronie 12 wyjaśnia, że indywidualizm to złudzenie dodatkowo zabijane przez totalitaryzm. Takie zdania wypełniają praktycznie cały początek książki. 

Po tych pseudofilozoficznych rozważaniach Brandys przesuwa się w stronę krytyki Polski. Nie tylko w jej PRL-owskim wydaniu, ale w ogóle Polski jako takiej. Jestem niemal pewien, że gdyby ktoś napisał tę książkę dziś, to od ręki dostałby nagrodę NIKE. Okazuje się, że narratora „Polska dopadła, wymacała i stłukła. Leżąc słyszałem nie śpiew i nie kolędę. Słyszałem szurgot i wrzask” (s. 18) - opisując przedwojenne doświadczenia,  gdy stanął w obronie pobitego przez Wszechpolaków Żyda. 

Na stronie 20 mamy mini wykład o zaściankowości i lokalności polskiej literatury, która w przeciwieństwie choćby do rosyjskiej, francuskiej i angielskiej nie ma „autentycznych ludzkich czy między ludzkich komplikacji”. Dowiadujemy się też odnośnie do literatury, że „w polskiej bohater reprezentuje naród, a romans jest romansem z ojczyzną” (s. 20). Więc literatura polska jest taka od zawsze, nie tylko od czasów nastania komunizmu, a „przez dwieście lat jedyną żywą postacią kobiecą w polskiej literaturze był cień zmarłej dziewczynki” (s. 21). Dość zabawnie pobrzmiewa konkluzja tego wywodu, że „w wyniku takich lektur społeczeństwo przestaje znać siebie. Chwilami tylko jego samoświadomość przejawia się w autopamfletach”. Dodajmy jeszcze znaczące: „Polacy mają kompleks lokalności, wiedzą, że mówią szyfrem i że rozwiązywanie ich szyfru nie interesuje cudzoziemców” (s. 8)”. Znam dobrze te głosy i budowanie swojej pozycji poprzez pisanie o prowincjonalizmie, antysemityzmie i płytkiej literaturze w Polsce. Tak jest przez większą część książki. Choć może rzeczywiście czytając „Nierzeczywistość” można stwierdzić, że coś w tym jest, że literatura polska potrafi być prowincjonalna i płytka, szczególnie jeśli dany autor chce pokazać, że wyraźnie nie zasługuje, by być jej częścią.  

Szczególnie nie lubię domorosłego filozofowania (z którego częściowo narrator zdaje sobie sprawę tłumacząc się autorowi ankiety pod koniec książki) i nachalnej poetyzacji. Takie wywody to mądrość  i piękno podobne do nowych szat cesarza, ale posłużmy się przykładem: „Naśladowali kształty grzechów i cnót, z wieczoru na wieczór zmieniali twarze, głosy, uczynki, a w końcu dochodzili do granicy, poza którą jest wszystko i nic. Wszystko jest prawdą i nic nie jest fałszem, wszystko jest fałszem i nic nie jest prawdą” (s. 37) czy rozważania o „Naturze” i „Historii” jako głównych przeszkodach dla ludzi w dążeniu do dobra (s. 68).

Dziwne wrażenie robi też na mnie opis akcji „Rondo” (od s. 41). Jest to, jak to odbieram, wykpiwanie konspiracji i sprowadzanie jej do naiwnej zabawy. Czy jest to opis prawdziwych zdarzeń? Czy może próba stworzenia barwnego, szyderczego obrazu? Dawanie upustu chęci młodej kobiety do pracy w konspiracji, mistyfikując rzeczywistość i udając przed nią organizację brzmi niepoważnie, ale z pewnością byłby to kolejny argument do nagrody NIKE.

Zabawnie brzmi fragment o złożeniu podania o przyjęciu na członka Partii jako chęci… podkreślenia własnej niezależności (s. 74). Trudno też dojść do ładu z poglądami narratora, gdy raz czytamy, że „Zmiany w Polsce po 1945 nazwano kiedyś »łagodną rewolucją«”, która „przebudowała strukturę społeczną kraju” (s. 126) z opinią, że „istnieje pewien układ społeczny  - można by go nawet uznać za przedłużenie cech i sił społecznych w przedwojennej Polsce” (s. 131). 

Najbardziej drażnią mnie w książkach najbanalniejsze, najprostsze, a zarazem wyjątkowo nietrafne według mnie stwierdzenia o tym dobrym czasie, który właśnie mija lub ostatecznie minął. Całą litanię tego typu mamy u Brandysa  przykładowo na stronie 119: „A dookoła wszędzie uwijali się już nowi ludzie, kręcąc się wokół swoich spraw, obsiadając progi awansów i strącając z nich innych, bez skrupułów, z pracowitą żywotnością insektów. Obserwowałem, jak rodzi się w kraju typ Polaka z teczką, gotowego na wszystko za trzynastą pensję czy wyjazd zagraniczny. Duszę sprzedawano tanio i bez targów”. Są to dla mnie wypowiedzi dyskwalifikujące literata. Pokazujące jego nieumiejętność głębszej obserwacji. Gdy weźmiemy książki z różnych epok, od Platona po dzisiejsze to zawsze będziemy słyszeli o tym, jak stary, uczciwy typ ludzi wymiera, a rodzą się nowi bez zasad i kultury, chciwi pieniędzy. Takie spostrzeżenia są tymi, które najłatwiej rzucają się w oczy, ale są nieprawdziwe, a wynikają tylko, jak sądzę, z psychologicznej różnicy wieku i doświadczeń. Starsi obserwatorzy projektują nabyte wartości na innych i przypisują sobie na swój wiek młodzieńczy właśnie te cechy. Do tego dochodzi pomieszanie krytyki Polski i jej stosunków z tęsknotą i żalem z powodu ich przemijania oraz cały szereg innych niekonsekwencji i banalności. 

Jest jednak fragment książki, który podoba mi się. Jestem po wrażeniem sprawnej i trafnej analizy zmian politycznych w kraju, kolejnych przełomów, co odnajdziemy na stronie 126. Tu autor wypada autentycznie i inteligentnie. Gdyby cała książka była utrzymana w tej formie, byłaby to ciekawa lektura. Być może te wyświechtane zdania o polskich przywarach i upadku starych dobrych czasów takimi wydaje się dziś. Być może w chwili publikacji była czymś ożywczym, nowym, co zapalało umysły czytelników. Jeśli tak, to można zrozumieć, czemu ukazała się w serii Kanonu Literatury Podziemnej. Dziś jest zwykłym zapiskiem pochopnych sądów, jakich wiele się pojawia. Niczego specjalnego, poza zapisem pewnej wewnętrznej szamotaniny i usprawiedliwiania się z wyborów życiowych Brandysa, w niej nie dostrzegam.

wtorek, 11 października 2011

Paweł Jasienica: „Dwie drogi"

Paweł Jasienica, Dwie Drogi,
Państwowy Instytut Wydawniczy
Warszawa 1988

Paweł Jasienica ma w świadomości typowej polskiej wykształconej osoby rolę szczególną. Często jest on pewnym alibi nieznajomości historii. Gdy wymienimy nazwisko Jasienicy możemy usłyszeć na zasadzie odruchu zbitkę „Polska Piastów” lub „Polska Jagiellonów”. Czasem sama obecność tych książek na półce ma być komunikatem, że mamy do czynienia z osobą inteligentną. Nie wiem, czy tak jest. Ja sięgnąłem po książkę Jasienicy dotyczącą powstania 1863 roku, bo zwyczajnie czuję, że w powstaniu styczniowym są jakieś głębsze pokłady wiedzy o Polsce. To powstanie jest mało obecne w naszej świadomości. Często występuje ono jako to drugie po listopadowym. 

Impulsem do czytania na temat tego powstania była u mnie przeczytana gdzieś kiedyś informacja, czy nawet usłyszane słowa Lecha Kaczyńskiego, który mówił, że tak jak my dziś czcimy powstańców warszawskich, tak w niepodległej II RP czciło się powstańców styczniowych. Kaczyński mówił, że wtedy żyli jeszcze weterani tamtych walk, tak jak dziś żyją jeszcze powstańcy Warszawy. Potem zobaczyłem jeszcze mogiłę powstańców styczniowych na ewangelickim cmentarzu w Stawiszynie i tak sięgnąłem po pozostającą w domowej bibliotece książkę Jasienicy. 

Często lubię zaczynać te wpisy od analizy tytułu. „Dwie drogi” od razu rzuciły mi się w oczy i liczyłem na konfrontację jakiś dwóch spojrzeń na powstanie. Nie tyle dwóch spojrzeń historyków dziś, ale spojrzeń współczesnych tamtym wydarzeniom. Tego w książce zupełnie zabrakło. W eseju Jasienicy nie ma żadnych równorzędnych rozważań o koncepcjach „Białych” i „Czerwonych”. Są tylko „Czerwoni”, którym przeszkadzają kunktatorscy „Biali” i żyjący w realiach poprzednich epok margrabia Wielopolski. Potem myślałem, że tytuł może miał nawiązywać do wskazywanych przez Jasienicę dwóch sztandarowych haseł czy może celów powstania (choć nie zawsze wyrażanych przez powstańców wprost, ale wypreparowanych przez Jasienicę): niepodległość i uwłaszczenie chłopów. Ale i nie o te rzeczy chyba jednak w tytule chodziło. Sam Jasienica jakby wdał się w dyskusję z moimi wątpliwościami, gdy nagle w pierwszym akapicie posłowia napisał: „Dopuściłem się w tej książce grubej samowoli. Chodzi mi o rozbieżność tytułu i treści. Rozważania o powstaniu, trwającym cały rok 1863, urywają się na wiośnie, z czterech kwartałów roku uwzględniają właściwie tylko jeden. Sięgają za to wstecz” (s. 248). Więc i tak nie wiem, jakie dwie drogi miał Paweł Jasienica na myśli, bo cóż ma dopisek o zakresie czasowym książki do samowoli w tytule. Można też wątpić, że jakiś związek z tytułem mają słowa „dwie drogi” ze strony 164, gdzie można przeczytać: „Przechodząc do konkretnych projektów [Stefan Bobrowski – przyp. AG] twierdził, że istnieją dwie drogi postępowania. Pierwsza: Rząd Tymczasowy mocą swej władzy zwierzchniej rozwiązuje Komisję [Wykonawczą – przyp. AG], a w razie potrzeby usuwa ją siłą. Druga: członkowie dawnego Komitetu Centralnego wchodzą w skład komisji, uzyskują tam większość i z biegiem czasu przetwarzają to w »rząd regularny«”. Wątpliwe, by te rozterki z okolic 7 lutego miały tworzyć tytuł rozprawy Jasienicy.

Dziwi w książce także częsta zmiana perspektyw. Jasienica miesza ogólne rozważania o historii, syntezy o Rosji, perspektywę ucieczki saniami z Kijowa, atmosferę decydentów powstania i wreszcie wraca do oceny powstania w posłowiu. Bardzo to dużo jak na nieobszerną w sumie książkę. Jeszcze inną cechą książki jest swoista narracja, której wydarzenia przedstawiane są nie według porządku czasowego (a przynajmniej nie zawsze są tak przedstawiane), ale są podporządkowane wywodowi. Czasem jest to dość męczące i osoba nie wiedząca dużo o powstaniu łatwo może się zgubić w odsłanianiu faktów wedle potrzeby autora, z czego czasem robi się prawdziwy galimatias. Drobnym przykładem takiego podejścia niech będzie opis rodziny Stefana Bobrowskiego. Na 56 stronie możemy przeczytać, że „Tadeusz Bobrowski był (…)  - po niedawnej śmierci ojca – głową rodziny”. Na stronie 60 autor wymienia dzieci Józefa Bobrowskiego i Teofilii Biberstein-Pilchowskiej: „Oto imiona dzieci, którymi »sędziostwo« kolejno obdarzali świat: Stanisław, Tadeusz, zmarły w dzieciństwie Michał, Ewelina, Teofila (która też wcześnie rozstała się z życiem), Kazimierz oraz Stefan”. Czyli dowiadujemy się najpierw, że Tadeusz stał się głową rodziny po śmierci ojca, potem, że przed Tadeuszem był jeszcze Stanisław. Czemu nie on był głową rodziny? Pierwsza myśl, że może Stanisław zmarł przed ojcem. By dowiedzieć tego musimy dojść do strony 70, gdzie czytamy, że „w 1860 roku Stanisław Bobrowski umarł w Petersburgu w skutek niefortunnej kuracji u jakiegoś znachora”.  A przecież na stronie 61 czytaliśmy, że „Józef Bobrowski zmarł w roku 1851”. Dlaczego przez te 9 lat dzielących śmierć ojca od śmierci Stanisława to Tadeusz był głową rodziny? To wyjaśnia opis charakteru Stanisława na stronie 70. Wszystko się zgadza, ale żeby dojść tych wiadomości trzeba mieć dobrą pamięć do szczegółów i skupiać się na takich wątkach.

Nie jest to jednak problemem. Książka zdecydowanie nie jest wykładem na temat powstania, nie jest próbą opisu jakiegoś zagadnienia, ale jest głosem w dyskusji. Tylko i aż tyle. Jasienica mocno obstaje przy tezie, że powstanie głównie poprzez dekret Komitetu  Centralnego Narodowego o uwłaszeniu chłopów, utorowało drogę do niepodległości Polski. Także wyraźnie sławi dwie osoby związane z powstaniem. Ważną częścią książki jest, nie bójmy się tego słowa, hagiografia Stefana Bobrowskiego i w mniejszym stopniu Jarosława Dąbrowskiego. 

Jako że jest to głos w dyskusji często pojawiają się w książce silnie wartościujące słowa. Rażą one, gdy czytamy o czymś nowym dla nas i gdy chcielibyśmy przyswoić sobie podstawową wiedzę o powstaniu, ciekawią, gdy wsłuchujemy się w głos autora wiedząc, że przedstawia on tylko swój pogląd. Często możemy czytać opinie jak tą, że skład „wielkiej rady czerwonych” był w styczniu 1863 „najgorszy” ze wszystkich często zmieniających się (s. 129) czy, że żądania tłumu były „oczywiście słuszne” (s. 52).

Z ciekawostek, które można wyciągnąć z książki Jasienicy to wiadomość o olbrzymiej popularności lekcji prywatnych uczących się w I Gimnazjum Kijowskim. Widać więc, że korepetycje to nie jest wynalazek dzisiejszych czasów.

Zachwyt Jasienicy nad powstaniem jest tak wyraźny, że czasem razi. Gdy opisuje on rzeczywistość przedpowstaniową nie waha się nazwać Królestwa Polskiego „intelektualną pustynią” (s. 94), okres po powstaniu wydaje się być wręcz złotym wiekiem u Jasienicy, gdy przeczytamy zachwyty w posłowiu na stronie 264: „W samo dwudziestolecie powstania zaczęło się w Warszawie ukazywać Ogniem i mieczem. Niechętni powieści Sienkiewicza niech sobie przypomną, że te same czasy obdarzyły nas – oprócz Trylogii – także Placówką, Lalką, Dziurdziami oraz Nad Niemnem, a Meir Ezofowicz  wyszedł znacznie wcześniej, bo w roku 1878. Wszystkie te książki powstały w zaborze rosyjskim, w dobie ucisku”.

Ciekawe jest nazwanie Rumunii mocarstwem (s. 104) i niejasne używania słowa „Białoruś”, które staje się na stronach 115, 117 i 118 czymś więcej niż tylko określeniem geograficznym, na przykład, gdy czytamy, że o tym, że powstanie Rzeczpospolitej w dawnych granicach nie mogło wieść do wyzwolenia całego narodu białoruskiego. Czy wtedy już można było mówić o narodzie i antycypować białoruskie państwo?

Podsumowując można stwierdzić, że z pewnością warto przeczytać tę książkę, ale nie powinno traktować się jej jako źródła wiedzy o powstaniu. Podobne wnioski można chyba wysnuć o pozostałych książkach Jasienicy, które zawsze przemycają wizje autora i jego przekonanie o istnieniu „konieczności dziejowej” (s. 250). Ale w tym także urok tego barwnego historyka i polemisty.

środa, 10 sierpnia 2011

Michał Choromański: "Zazdrość i Medycyna"

Michał Choromański, Zazdrość i medycyna,
Wydawnictwo Literackie
Kraków 1994

Do tej książki postanowiłem wrócić. Czytałem ją parę lat temu zachęcony wpisem w „Dziennikach” Witolda Gombrowicza. Niestety, nie pamiętam już, co dokładnie Gombrowicz napisał o „Zazdrości i medycynie”, ani nie pamiętałem prawie nic z samej książki Choromańskiego. Kiedyś byłem zafascynowany Gombrowiczem, dziś traktuję go z dużym krytycyzmem (o czym może będzie kiedyś okazja wspomnieć na tym blogu), ale nie ma to wpływu chyba na samą ocenę Choromańskiego z tej prostej przyczyny, że do „Zazdrości…” podchodziłem jak do książki czytanej po raz pierwszy.
Na początku krótka refleksja dotycząca nazwy książki. Tytuł niewątpliwie chwytliwy, afiszowy. Dwa proste słowa, ale czy trafnie dobrane? Medycyna jest całkowicie tłem, nie treścią utworu. Owszem, wątki lekarskie, operacji są w książce żywe, ale nie stanowią jej sedna. Gdyby Tamten nie był lekarzem, a profesorem uczelni na której studiuje Rebeka, to czy tytuł książki brzmiałby „Zazdrość i nauka”? A do tego sama „Zazdrość” raczej kojarzy mi się z uczuciem negatywnym, psującym wszelkie relacje, bo chyba nieuzasadnionym. Czy Widmar, a potem i Tamten, byli zazdrośni, a może byli zwyczajnie zakochani w Rebece i chcieliby być pewni jej uczucia? Uważam, że szukając motywów do nazwania książki wskazałbym dwa elementy, które pojawiają się w książce o wiele częściej niż (nieuzasadnione) zazdrość i medycyna. O wiele trafniej nazwać książkę „Wiatr i duszności”. To wiatr występuje na niemal każdej stronie, co sprawie wręcz komiczne wrażenie, że autor uznał, że wplatając wiatr we wszelkie wydarzenia osiągnie efekt napięcia, niebezpieczeństwa, niepewności. Podobnie przedstawianie Widmara duszącego się, sapiącego, bez sił jest wyraźnie nachalne i nastawione na efekt.
Niewątpliwie ciekawie zbudowana jest narracja w książce. Z wydarzeniami zapoznajemy się towarzysząc bohaterom powieści, niejako z ich perspektywy, by krótko po tym móc czytać o tym samym fakcie, ale spoglądając przez pryzmat innej postaci. Pozwala to na ciekawe spostrzeżenie, jak bardzo fakty zależne są od percepcji poszczególnych osób. A my niejako widzimy dwa różne światy zbudowane na bazie tych samych wydarzeń.
Często mówi się o tej książce, że nosi w sobie elementy mizoginii. Kobiety nie są w niej przedstawione w dobrym świetle. Żona krawca Golda prawdopodobnie zdradziła go z jego bratem, stąd krawiec wychowuje raczej nie swojego syna skądinąd ciekawą postać książki, najbardziej tajemniczą. Córkę Golda najlepiej charakteryzują słowa: "Anielka przyglądała się tej scenie z ciekawością, nie wiedziała sama, po co skłamała, ale kłamstwo takie zawsze sprawiało jej przyjemność" (s. 30). Rebeka z pewnością także nie jest pozytywną postacią tej książki, ale o tym upewniają nas dopiero ostatnie części powieści. Rebeka o wiele bardziej jest tylko osią wydarzeń. To przez nią spoglądamy na dwóch mężczyzn, Widmara i Tamtena. Jest ona jakby pretekstem, do przyjrzenia się mężczyznom, ich życiu wewnętrznemu, a także racjonalizacji kłamstw i niewierności Rebeki. A jeśli nawet Rebeka, która jest tylko tłem książki, wydaje się osobą ciekawą, trochę nawet pociągającą femme fatale (bo poznajemy ją poprzez wyobrażenia mężczyzn), to pod koniec dzięki jej wypowiedziom widzimy w niej tylko marnego człowieka niskich lotów.
W książce możemy natknąć się na dużą ilość banałów. Wtrącenia ogólne, jakby rozważania o całości są wyraźnie słabszą stroną powieści. Aspirujące do bycia głębszymi przemyśleniami, dziwnie brzmią w uszach i przywodzą na myśl współczesne "mądrości" Paolo Coelho. Niech za przykład posłużą fragmenty: "Umysł jest pewnego rodzaju aparatem, służącym jedynie do usprawiedliwiania naszej uczuciowości. Człowiek zawiedziony w miłości potrafi zbudować nie najgorszą teorię, podnosząc do ideału każdą zawiedzioną miłość" (s. 143) oraz "Dzieci powinny być wychowywane od najwcześniejszych lat w świadomości, że są beznadziejnie samotne, lecz że uświadomienie sobie tej samotności jest ich siłą" (s. 216).
Ciekawią mnie bardzo nazwiska głównych bohaterów. W żaden sposób nie brzmią one znajomo. To nie są nazwiska, które łatwo usłyszeć można na ulicy. Niespotykane jest nazwisko Widmar, a jeszcze dziwniejsze Tamten. Czy kryje się za nimi jakiś sens, czy są jakimiś tropami? Nigdzie nie natknąłem się na taką informację, ale chciałbym poznać historię doboru nazwisk dla głównych bohaterów przez Choromańskiego.
Często w książkach występują krótkie zdania, jakieś pomysły tylko, które podobają mi się i sprawiają, że się uśmiechnę. Bardzo lubię te od niechcenia napisane wyrazy, za którymi kryje się ironia, humor, jakaś błyskotliwa myśl. Czytając "Zazdrość i medycynę" uśmiechnąłem się, gdy czytałem o Widmarze wymieniającym w głowie domniemanych kochanków Rebeki, gdy czytał tą "litanię sprośnych nazwisk", a wśród nich "doktora medycyny i szarlatanerii Kroczyńskiego" (s. 18).
Nie chciałbym zamykać dzisiejszego wpisu żadnym podsumowaniem. Książka należy w jakimś sensie do popularnych polskich powieści, cieszy się powodzeniem. Dla mnie nie jest to książka, do której chętnie wrócę, uważam, że nazywanie jej "powieścią psychologiczną" jest trochę na wyrost. Ale jednak jest coś, co dodaje jej powagi. Czas powstania, uznanie powszechne sprawia, że nie można jej zwyczajnie odłożyć na bok. Dla takich książek mam pewien wzgląd, czuję, że wymagana jest pewna wrażliwość w podejściu do niej, którą czasem się ma, a czasem nie, ale która być może jeszcze przyjdzie.

poniedziałek, 30 maja 2011

Stefan Kisielewski: "Głową w mur"

Stefan Kisielewski, Głową w mur,
Oficyna Wydawnicza Volumen
Warszawa (bez daty)

Być może część osób wie, że nie jestem zwolennikiem serii książkowych. Pisałem o tym kiedyś na swoim blogu. Uważam bowiem, że seria wydawnicza (z pominięciem może wydania dzieł jednego autora) przyciąga w pewien sposób osoby niewyrobione i leniuchów intelektualnych. Tworząc serię ktoś decyduje arbitralnie o kryterium, ale efekt swojej pracy narzuca hasłami obiektywizmu. Trochę podobnie jest według mnie z serią „Kanon literatury podziemnej”. Gdy widzę słowo „kanon” to automatycznie wzmaga się moja czujność. Nie chcę się zbytnio rozwodzić nad tym, czy w ogóle sensowne jest tworzenie „kanonów” mimo zapewnień ze wstępu, że towarzyszą temu jak najlepsze intencje. 

Pozwolę sobie więc tylko na wstępie na kilka uwag wydawniczych odnoszących się do książki Stefana Kisielewskiego wydanej właśnie w ramach tego kanonu. 

Problem mam już z samym tytułem książki. Na okładce widnieje ona w takiej formie „Głową w mur. Felietony zdjęte przez cenzurę”, na stronie 3 czytamy „Głową w mur. Felietony wybrane”, a na stronie 4 widzimy wśród wszystkich książek z „kanonu” taki tytuł: „Felietony zdjęte przez cenzurę (wybór Jan Gondowicz)”. W zasadzie wspólnie jest tylko nazwisko autora. To pierwsza rzecz, która rzuca się w oczy. 

Jerzy Gondowicz wybrał 40 felietonów, które łączy fakt, że zostały zdjęte przez cenzurę. O czym to świadczy? Bardziej niż o twórczości Kisiela świadczy to o działalności cenzury. Kisielewski był bardzo płodny, ale czemu akurat z działalności cenzury (choć sam Kisiel uważał, że nie powinno się tego słowa odnosić wobec Głównego Urzędu Kontroli Prasy)tworzyć kryterium? Rozumiem, gdyby powiedzieć, że to tylko te, które ukazały się w drugim obiegu. Ale działalność cenzury jako wyznacznik literacki do mnie nie przemawia. Do tego absurdu Jerzy Gondowicz dołącza posłowie „Tertium datur!”, z którego dowiadujemy się, że „skalę geniuszu Kisiela wyznaczają dwa felietony, z których każdy stanowi arcydzieło – oczywiście takie, jakie można było napisać w Peerelu” (s. 294). Chodzi tu o felietony „Moje typy” oraz „Historia tubki z klejem”. Obu nie ma w zbiorze. Wyborne to, by zebrać felietony i dopisać o dwóch będących miarą geniuszu, ale ich nie zamieścić, pewnie dlatego, że cenzura ich nie zdjęła. 

Do tego czynienie z cenzury kryterium wyboru nie współgra z tym, co pisał sam Kisiel. Ale po kolei, pod felietonami zapisane jest miejsce i czas publikacji. Najczęściej jest to paryska „Kultura” i teraz pozostaje mi się tylko domyślać, o co chodzi. Czy te felietony zostały zdjęte przez cenzurę w kraju i dlatego wysłane do Giedroycia, a może ukazały się później w drugoobiegowych wydaniach? Jeśli to pierwsze, to wtedy pewnie trudno mieć je za miarę życia umysłowego w PRL-u, co sam Kisiel kwitował: „Bo zważmy: pisuję opozycyjnie nie dla kraju, gdzie byłoby to ważne, lecz dla emigracji, która z natury rzeczy jest dostatecznie opozycyjna, a ma do dyspozycji całą prasę światową. Natomiast w kraju czyta mnie co najwyżej paru facetów z KC, którzy będą mnie za to krajać i wykańczać” (s. 17), „miesięcznik paryski to u nas rarytas, taki niemal, jak przedwojenna kiełbasa zwykła" (s. 18). Podobnie wypowiadał się wielokrotnie. A jeżeli wybór nastąpił z drugoobiegowego wydania jego felietonów (jak możemy się dowiedzieć z ostatniej strony książki), to po co podawać odnośniki do Kultury? 

W dużej części felietony Kisiela czyta się z prawdziwą przyjemnością. Niektóry nie są wręcz zwykłymi felietonami, ale stają się odrębnymi esejami, które czytać i przytaczać warto. Szczególną wartość niosą dla mnie „Wspomnienia polityczne (odczyt wygłoszony w kraju i za granicą)” (s. 115), które stają się mini historią, małym wykładem na temat prób stworzenia opozycji w kraju. Ciekawy w całości jest „O krakowskim papieżu i jego polskiej podróży” (s. 197), co staje się wykładem na temat kościoła w Polsce, ale szczególnie mocno polecałbym „Moje wyznanie niewiary” (s. 272), gdzie dystansie do wszystkich pewników nauki i humanistyki Kisiel proponuje zbudowanie sobie perspektywy zdrowego spojrzenia na świat, bez bycia niewolnikiem jakiejkolwiek ideologii.

Niedawno jeden z moich znajomych powiedział: „Nie czytam już Ziemkiewicza, bo on ciągle pisze to samo”. O tym że felietoniści często piszą to samo można się zwłaszcza przekonać z wyboru dziełek Kisiela. Mimo, że rozciągnięte w czasie, to często pojawiają się te same anegdoty, te same chwyty retoryczne i odwołania wciąż do tych samych rzeczy. Przykładowo porównaniu pewnych rzeczy do odcisku na nodze, który jest przecież częścią ciała pojawia się w dwóch felietonach, jednym z 1977 (s. 35) i w innym z roku 1979 (s. 51). Inny przykład to porównanie Polski do Irlandii w formie: „Polska jest jak Irlandia: kto stąd wyjedzie, robi światową karierę” (s. 233 i 255). Takich przykładów wielokrotnych użyć jest w wyborze felietonów Kisiela bardzo dużo. Ale poza chwytami pojawiają się te same tematy. Bazując tylko na tym, co rzuciło mi się w oczy stworzyłem mały katalog głównych motywów. Widać, że Kisiel szczególnie upodobał sobie wątki:
1.       Huta Katowice, jako szczególny bezsens gospodarczy
2.       Cenzura: gra z czytelnikiem, ale też i zmarnowana praca i wypaczone teksty
3.       Jak się ma komunizm do socjalizmu i dlaczego warto zostawić słowo socjalizm komunistom
4.       Dwoma światami jest to, co myśli o Polsce ludność w kraju i to, co myślą Polacy poza granicami
5.       PRL rozprawiając się z rzemieślnikami i drobnymi wytwórcami podciął swą egzystencję: ideologiczną i gospodarczą
6.       Rewaloryzacja miast, ich niszczenie pod rządami PRL-u.
7.       Potencjalne zjednoczenie Niemiec (ich finlandyzacja) i tego efekt dla Polski
8.       Jak Zachód pożyczkami konserwuje komunizm myśląc, że go tym osłabia

Na koniec kilka rzeczy z felietonów, które zanotowałem i które wydały mi się dość ciekawe. Nazwanie aktywnych do dziś Daniela Passenta i Jerzego Urbana „naczelnymi spłyciarzami  Rzplitej” (s. 69), a najbardziej znamienne dla dzisiejszej sytuacji tego drugiego jest przywołanie przez Kisiela jego wypowiedzi. Otóż Kisiel pisał, że upiera się przy prywatnym władaniu środków produkcji, na co Urban odpowiedział mu w gazetowej replice, że „równie dobrze  można się opowiadać za średniowiecznym feudalizmem, Napoleonem albo demokracją ateńską” (s. 287). To powiedział jeden z najbogatszych dziś Polaków, a świetnie to pokazuje prawdziwość przekonań ludzi ówczesnej władzy. Dowcipnie brzmi uwaga z felietonu z 1979 roku, że „uznany katolik to u nas zawód” (s.  98).W sytuacji, gdy zarządzający kolejami w Polsce tłumaczą, że koleje źle działają, bo za dużo osób podróżuje dobrze brzmią słowa Kisiela: „Najwidoczniej za dużo jest w Polsce ludzi i przeszkadzają państwu w jego ważnych pracach. Może by, jak doradzał Brecht, rozwiązać naród?” (s. 25). 

Podsumowując, felietony są gatunkiem specyficznym. Z natury lekkim. Dobre felietony są błyskotliwe, kąśliwe, ale też często pobieżne, a wnioskowania nie zawsze przekonują. Kisiel w tej książce ma momenty mocniejsze, ale ma i słabsze. Rażą przywoływane te same chwyty stylistyczne i odwołania, czasem, jakby trochę z braku pomysłów, czasem zagajenia są toporne, ale są momenty błyskotliwe, dla których warto książkę przeczytać. Oczywiście książka nie jest miarodajna dla dorobku Kisiela, ale musi tak być, jeśli kryterium doboru stanowi ingerencja cenzury.

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Lech Kaczyński, Łukasz Warzecha: "Lech Kaczyński – ostatni wywiad"

Lech Kaczyński, Łukasz Warzecha, Lech Kaczyński – ostatni wywiad,
Prószyński i S-ka
Warszawa 2010 r.

Książka ta jest zapisem rozmów, jakie z Prezydentem przeprowadził dziennikarz Łukasz Warzecha. Jest to jednak książka specyficzna. Serię zaplanowanych spotkań przerwała tragiczna śmierć Lecha Kaczyńskiego. Wobec tego wywiad-rzeka jest niepełny, a i pozbawiony autoryzacji, która niosłaby ze sobą zapewne zmiany wielu wypowiedzi. Wywiad składa się z 10 rozdziałów odpowiadających 10 rozmowom. Rozdziały są nierównej długości, widać po tym to, o czym Warzecha pisze: „Jednocześnie mama Lecha Kaczyńskiego (…) leżała ciężko chora w szpitalu. Zdarzało się, że musieliśmy przerwać rozmowę, gdy nadchodziła wiadomość: pani Jadwiga poczuła się gorzej. Prezydent przepraszał, wsiadał do samochodu i ruszał do szpitala” (s. 9). 

Być może także do tego faktu odnosi się wypowiedź Warzechy: „Czytając tę książkę muszą więc Państwo pamiętać, że jest ona przerwana. Jej formy nie chciałem zmieniać ani wygładzać, stanowi ona bowiem swoiste memento, przypominające o narodowej tragedii 10 kwietnia” (s. 7). Formy podziału rozmowy na rozdziały Warzecha nie zmienił, ale już same wypowiedzi pewnie zmienione trochę zostały. Odpowiedzi Kaczyńskiego brzmią zbyt gładko, by uwierzyć, że jest to prosty zapis rozmowy. W każdym razie książka jest ciekawa, warta polecenia. 

Lech Kaczyński był postacią specyficzną. Szczególnie nielubiany przez dominujące media, które z lubością pokazywały jego niefortunne ujęcia i różnego rodzaju wpadki. Stąd duża część opinii publicznej uważała, że Kaczyński to człowiek mierny, człowiek niskich lotów, ktoś, za kogo należy się wstydzić. To szczególnie zabawne, że udało się tak wykreować człowieka o dużym dorobku naukowym, karcie opozycyjnej, erudyty niespoglądającego z zaciekawieniem na dobra materialne.
Popis swej erudycji dał Lech Kaczyński właśnie w tym wywiadzie. Ale ponoć była to jego cecha, która ukazywała się podczas rozmów dość często. Jednak erudycja Prezydenta sprawia czasem wrażenie sztucznej, przerysowanej. Nagromadzenie wypowiedzi i faktów odnoszących się do wiedzy specjalistycznej daje nienaturalne wrażenie i skłania mnie do myśli, że Prezydent świadomie chciał budować taki swój wizerunek. Nie będę ukrywał, że bardzo cenię Lecha Kaczyńskiego i zastanawiałem się, czy któryś z pozostałych prezydentów III RP mógłby udzielić takiego wywiadu, dając świadectwo takiej wiedzy i wykładając, choć w bardzo uproszczonej formie, swoje poglądy. Lech Wałęsa? To człowiek o wielkim instynkcie politycznym, ale bez wykształcenia. W swoich zachowaniach bazował na intuicji raczej niż na zdobytej wiedzy. Aleksander Kwaśniewski? Mówiąc Gombrowiczem, „nie jest on na tyle głupi ani szalony, żeby w tych niespokojnych czasach cokolwiek mniemać albo i nie mniemać" i pewnie taka książka sygnowana jego nazwiskiem nigdy się nie pojawi. Wojciech Jaruzelski, człowiek wyraźnie inteligentny, który jednak zaprzedał duszę diabłu i ciężko byłoby od niego uzyskać informacje o jego faktycznych poglądach, choć przyznaje, że do jego książek jeszcze nie zaglądałem. Bronisław Komorowski na razie nie wykazuje zdecydowanych poglądów. Z Kaczyńskim można się było nie zgadzać, ale nie można mu było odmawiać wiedzy i zdolności do polityki rozumianej jak troska o dobro wspólne.

Z pewnością można też w tym wywiadzie dostrzec to, czego nie widać było na ekranach telewizorów i w prasowych wywiadach, a co ponoć było dużym atutem Lecha Kaczyńskiego – poczucie humoru. Kilka razy przy lekturze szczerze się uśmiechnąłem, szczególnie czytając takie fragmenty: „Dla profesora Gomułki stwierdzić, że bezrobocie może wynieść – jak sam prognozował – 16 procent, to to samo co powiedzieć, że szesnastka jeździ z Mokotowa do Huty Warszawa. 16 to 16 (…)” (s. 212), „Pamiętam taką sytuację, kiedy podczas spotkania w świetlicy wychowawczej podszedł do mnie sześcioletni chłopiec i mówi: »Ja się nazywam tak samo jak pan!«. Pytam: »A jak się nazywasz?«. A on mówi: »Kaczor«” (s. 173), „Tymczasem nawet najwięksi wrogowie PiS-u stwierdzali, że w ciągu dwóch lat jego rządów korupcja została zasadniczo ograniczona – nie przez pogadanki w telewizji oczywiście (…)” (s. 154), czy odpowiadając na zdanie Warzechy: „Najłatwiej mówić, że własność nie jest święta, kiedy się niewiele ma”, kiedy Kaczyński stwierdził: „Może i tak. Sprawdzę, jak to jest, kiedy będę miał dużo” (s. 221). 

Czasami Kaczyński nie jest spójny lub wyraźnie sobie przeczy. Dotyczy to jednak raczej poglądów, a nie faktów. Przykładowo: na stronie 173 możemy przeczytać zdanie Prezydenta: „Bardzo nieliczni mówią tak, jak piszą, ale atakuje i ośmiesza się mnie, ukazując skądinąd puryzm językowy charakterystyczny dla ludzi, można rzecz, bardzo kulturowo świeżych”. Można się zgodzić z tym stwierdzeniem, tylko czemu potem dowiadujemy się, że „Pani minister [Kopacz] zalała mnie potokiem słów i stwierdziła, że można by, jak się wyraziła, »gadać« o służbie zdrowia, ile się chce. Może niepotrzebnie zwróciłem jej wtedy uwagę, żeby nie używała takiego języka” (s. 207). Sprzeczny wydają się też niektóre twierdzenia o jednomandatowych okręgach wyborczych. Możemy przeczytać, że „(…) tam gdzie są JOW-y, na przykład w Anglii, oznacza to w praktyce system mianowanie posłów przez kierownictwo. W ogromnej większości przypadków nie mają oni nic wspólnego ze swoimi okręgami wyborczymi” (s. 232), tyle że wcześniej, bo na stronie 230 mogliśmy przeczytać, że „(…) wprowadzenie JOW-ów wiązałoby posłów silnie nie z kierownictwem partii, ale z regionami, czyniłoby z partii federację miejscowych elit, a często po prostu klik i sitw”. To w końcu od kogo są uzależnieni posłowi wybieranie w jednomandatowych okręgach wyborczych – od regionów czy centrali? Inny przykład to koncepcja pożądanej sceny politycznej po 1989 roku, gdzie na bazie „Solidarności” miały powstać partie prawicowa i lewicowa. Porozumienie Centrum odgrywało rolę postsolidarnościowej prawicy, bo „koncepcja, która powstała w Porozumieniu Centrum, polegała na tym, żeby wymusić utworzenie drugiej partii w postaci postsolidarnościowej lewicy” (s. 156), ale już partia Prawo i Sprawiedliwość (partia braci Kaczyńskich) miałby mieć inny charakter. Bowiem pożądany podział to podział „na postsolidarnościową partię lewicy i postsolidarnościową partię centroprawicy. Taki był zresztą nasz, mój i brata, zamiar. To dziś mogłyby być PiS i Platforma Obywatelska (…)” (s. 26).

Ale są też fragmenty, które wzbudzają moje zainteresowanie. Ciekawie brzmi wywód o kierowniczej roli partii wobec państwa i społeczeństwa wraz z konkluzją, że kierownicza rola partii wobec społeczeństwa skończyła się w 1980, kiedy to realna władza przeniosła się do policji i wojska (s. 20). W wywiadzie pojawia się też znana mi skądinąd sugestia o związkach Moniki Olejnik ze służbami specjalnymi (s. 169). Z wyczuwalną atencją wypowiada się też Kaczyński o Kwaśniewskim, cytując go wielokrotnie, a nawet mówiąc: „poszliśmy pogadać na tą słynną wieżę [w Juracie], którą pan prezydent Kwaśniewski dedykował swojej żonie. Jest tam poświęcona temu specjalna tablica, którą absolutnie zabroniłem odkręcać. Ona tam powinna pozostać na wieki” (s. 159). Bardzo ciekawie brzmią podsumowania o ekonomii (s. 210-213), daje się wyczuć zrozumienie materii, ale już sugestia, że Lech Kaczyński mógłby zostać ministrem finansów mnie absolutnie nie przekonuje (s. 210). Bardzo podoba mi się za to stwierdzenie, że „dzisiaj socjalizm to raczej wybór kulturowy” (s.17).
Lech Kaczyński stał się symbolem. W pewnej części za swe dokonania, w pewnej za swe marzenia i poświęcenie, ale w dużej mierze także z potrzeby ludzi, którzy nie zgadzają się na pewną narrację o Polsce, a są spychani ze swymi poglądami do narożnika. Kaczyński stał się mitem, który jest potrzebny setkom tysięcy osób w Polsce, by móc mówić o swoich poglądach i mieć ich jakiś marmurowy wymiar. Tę rolę spełnia Lech Kaczyński. A że mit nie zawsze odpowiada rzeczywistości? Tak już jest z mitami, wszystkimi.

sobota, 26 marca 2011

Ryszard Bugaj: "O sobie i innych"

Ryszard Bugaj, O sobie i innych,
The Facto
Warszawa 2010 r.

Książka Ryszarda Bugaja nie jest i nie będzie książką doniosłą. Można odnieść wrażenie, że to coś napisane na wyraźne zamówienie, bez większych ambicji. 

Książka składa się formalnie z dwóch części. Pierwsza, zatytułowana „Sprawozdanie”, miała odpowiadać pewnie fragmentowi tytułu „o sobie”. Druga część to „Alfabet Bugaja”, gdzie w porządku alfabetycznym opisane są postaci z życia politycznego Polski – to, tytułowo, „o innych”. 

Igor Zalewski  w słowie „od wydawcy” napisał, że Ryszard Bugaj „jako polityk przegrał, co ma przynajmniej jeden pozytywny efekt. Mógł napisać tę książkę, nie siląc się na dyplomatyczne ozdobniki i uniki, więc są w niej fragmenty mocne, a całość jest szczera do bólu – przynajmniej  niektórych osób”. Co do szczerości Bugaja nie mam najmniejszych wątpliwości, ale niestety książka jest pełna właśnie tych dyplomatycznych uników, niedopowiedzeń, zdań bardzo miękkich.  Fragmentów mocnych jest bardzo mało, a ból może odnieść jedynie czytelnik, który zdecydował się zapłacić 29,90 złotych za książkę.

Dziwi już sama zawartość części „o sobie”. Jest to niespójne połączenie skrótowej bardzo i wyrywkowej biografii (prawie wyłącznie politycznej), wykładu o doktrynach politycznych oraz politycznych prognoz. Wszystko to z dodatkiem zdjęć szkolnych, komunijnych, rodzinnych i dokumentujących późniejszą działalność polityczną. O sprawach domowych Bugaja z książki nie dowiemy się prawie niczego, stąd dziwi umieszczenie tam prywatnych zdjęć z dzieciństwa. Tak, jakby trzeba było zapełnić miejsce w publikacji

O Stefanie Bratkowskim Bugaj napisał, że „łatwo formułował daleko idące oceny, czym zrażał sobie różne profesjonalne środowiska” (s. 80). Widać, że Bugaj nie chce popełnić tego błędu. Choć dzięki tym zabiegom wagi nabierają takie zdania z książki, jak to, że Janusz Lewandowski i Wiesław Kaczmarek  powinni „odpowiadać za rezultaty realizacji programu NFI. Oczywiście przed Trybunałem Stanu”. W książce „O sobie i innych” nabiera to sformułowanie prawdziwej powagi.

Bugaj napisał, że „w tych zapiskach intencjonalnie polega wyłącznie na swojej pamięci” (s. 103). Bardzo mnie ciekawi, jaka to intencja kryła się za tym, by nie sprawdzać dokładnie tego, co się pisze. Miało to może dodać zwiewności tej pozycji? A może chodziło o to, żeby jak najszybciej oddać książkę do druku i już się autorowi nie chciało weryfikować pamięci? Ale wiedząc o intencjonalności nie można się już dziwić, że w tekście często natrafiamy na wyraz polegania na pamięci. Stąd pojawia się określenie, że to „chyba” Macierewicz organizował manifestację pod ambasadą USA przeciw poparciu przez ten kraj „zamachu pułkowników” w Grecji. Gdy pisze o przegranych przez Unię Pracy wyborach w 1997 roku, to mówi, że zabrakło wtedy „mniej więcej ćwierć procent”. Nie wymagało dużo wysiłku, by sprawdzić, że zabrakło dokładnie 0,26%. Takich przykładów jest więcej.

Pamiętam książkę Wacława Zbyszewskiego „Gawędy o ludziach i czasach  przedwojennych”. Książka była zbudowana podobnie jak „Alfabet”, te same informacje pojawiały się kilka razy przy okazji omawiania różnych ludzi. Tylko, że książka Zbyszewskiego powstawała już po jego śmierci, na podstawie audycji radiowych, a Bugaj mógł przecież spokojnie dopracować swój „Alfabet”. Stąd o „tratwie ratunkowej” jaką miała być dla Marka Borowskiego SDPL możemy przeczytać wielokrotnie (s. 53, s. 77, s. 88). O roszadach, które zdaniem Bugaja miały doprowadzić do aliansu SLD i UW, czyli o Balcerowiczu nominowanym przez Kwaśniewskiego na prezesa NBP po to, by szefem UW został Geremek, także możemy przeczytać kilkakrotnie w tej samej konwencji (s. 51, s. 69, s.99). Taki powtórzeń w książce jest bardzo wiele. Stąd czasami mam wątpliwości, czy ta książka została napisana ręką Bugaja, czy może ktoś słuchał jego „gawęd”.
Zdarzają się też opinie, które czyta się ze zdziwieniem, jak tą, że jedynym sensownym wyjściem w 1981 roku było: „wspólne stanowisko władzy i »Solidarności« wobec rosyjskich nacisków i realizacja – na pewno bardzo trudna – reformy gospodarczej z pomocą Zachodu” (s. 27).

Na Ryszarda Bugaja patrzę od dawna z sympatią. Urzeka mnie jego język, któremu daleko do agresji. Jego zwroty sprawiają wrażenie niedzisiejszych, ale to tylko buduje wizerunek człowieka niezacietrzewionego. Stąd u Bugaja Samoobrona i LPR to „partie chuligańskie” (s. 63), ekipa Balcerowicza to byli „straszni zarozumialcy” (s.75), a Belka uwikłał się kiedyś w „niedobre kontakty z SB”, tak jak są „niedobre sprawy” Kwaśniewskiego, które wyszły już po jego prezydenturze. W 1968 mieliśmy do czynienia z antysemicką  „hecą” (s. 142).

Podsumowując można powiedzieć, że Ryszard Bugaj nie wysilił się i nie dał nam poważnej pozycji z gatunku politycznych wspomnień. Książka sympatyczna, ale z pewnością nie pozycja do zajmowania eksponowanego miejsca w domowej biblioteczce. Zabrakło mocnych ocen, ciekawych zakulisowych informacji i może głębszej analizy rzeczywistości. Taką książkę mógłby napisać każdy obserwator życia publicznego w Polsce. Od polityka i aktora na scenie politycznej wymaga się więcej.

niedziela, 20 marca 2011

Hermann Hesse: "Wilk Stepowy"

Hermann Hesse, Wilk Stepowy,
przełożyła Gabriela Mycielska, 
Państwowy Instytut Wydawniczy, 
Warszawa 2009 r.

Książka ponoć kultowa dla pokolenia buntowników lat 60-tych. Od tytułu książki nazwę wziął zespół Steppenwolf, który wykreował piosenkę „Born to be wild” („Urodzony by być dzikim”). I pewnie nie przypadkowo taki tytuł znanego przeboju, bo ten zew wolności ma się z powieścią Hessego zazębiać. Tak widzieli tę książkę buntownicy. Ja patrzę na to trochę inaczej.

Po pierwszych kilkunastu stronach książki miałem nieodparte wrażenie kiczu. Nie co do treści, a co do tytułu. Z gruntu już było wiadomo, że to książka jest o kimś, kto trwa poza głównym nurtem społeczeństwa. Ale żeby od razu nazywać się wilkiem stepowym? Ileż w tym przesady. Gdyby jeszcze autor został przy sformułowaniu „wilk”, ale po co do tego „stepowy”? Bo wilk, wiadomo - samotnik, ale to za mało, trzeba go jeszcze na step posyłać. Trąci do banałem. Od razu mam przed oczami obrazki wilka na wzgórzu wyjącego do księżyca w bezchmurna noc. Choć może chodzi tu jeszcze o coś innego. To nie żadna opowieść o wyzwoleniu, tylko o problemach typowych dla mężczyzn w średnim wieku. Zwykły kryzys wieku średniego. „Harry Haller przebierał się wprawdzie cudownie w idealistę pogardzającego światem, w żałosnego pustelnika i rzucającego gromy proroka, ale w gruncie rzeczy był burżujem , uważał życie takie jak Herminy za zdrożne , gniewał się na zmarnowane w lokalach noce, na roztrwonione tam pieniądze, miał nieczyste sumienie i wcale nie tęsknił za wyzwoleniem i dokonaniem żywota, lecz przeciwnie, ogromnie tęsknił za powrotem do tych wygodnych czasów, kiedy bawiły go jeszcze i przynosiły mu sławę rozrywki intelektualne” (s. 146). I może o tym bardziej jest ta książka, o problemach z własna osobowością, a samo określenie wilk stepowy to coś tak bombastycznego, że należy patrzeć na to z przymrużeniem oka.

Ale nie takie rozumienie książki dominuje. Powieść o rozbitku życiowym, który jednak ma jakiś wewnętrzny pociąg do ładu i trwałego, spokojnego mieszczańskiego życia. By wyzwolić się z życiowego marazmu musiał przejść przez dziwne, jak tłumaczy się czasem, narkotyczne wizje teatru nie dla każdego. W ogóle dużo w książce wizji, halucynacji które można by śmiało przypisać środkom „poszerzającym świadomość”. Z tym łączy się wyzwolenie seksualne, uproszczenie stosunków międzyludzkich, wyzbycie ich z konwenansu. Wszystko jako droga do odbudowania prawdziwego „ja”. To rzutowało pewnie na uwielbienie książki przez pokolenie lat 60-tych, gdzie te aspekty życia były dość popularne. 

Ja jednak widziałem w tej książce (a może chciałem zobaczyć) dążenie do stabilizacji. Ten zachwyt nad mieszczańskim porządkiem z początku książki był mi bliższy niż wizje z Pablem. Trudno mi wczuć się w opowieści o strzelaniu do kierowców, czy śledzić tresowanie tresera przez wilka. Ale już rozmowa z Mozartem czy Goethem wyrasta w innej konwencji, bliskiej mi, dającej prawdziwą przyjemność czytania.

Ciekawa była dla mnie też postać Herminy. Historia poznawania jej przez Harry’ego godna jest dobrych romansów, a i sama konstrukcja tej kobiety musi być pociągająca dla niejednego mężczyzny. Wstawienie Herminy jako  „Czy nie pojmujesz tego, mój panie, że dlatego Ci się podobam i dlatego jestem dla Ciebie ważna, bo przedstawiam coś w rodzaju zwierciadła, bo w moim wnętrzu jest coś, co daje ci odpowiedź i co ciebie rozumie? (…) A gdy taki dziwak znajdzie jakąś twarz, która naprawdę spojrzy na niego, w której wyczuje coś jakby odpowiedź i powinowactwo , wówczas – rzecz jasna cieszy się. – Ty wszystko wiesz, Hermino – zawołałem zdumiony. – Jest właśnie tak, jak mówisz. A przecież jesteś zupełnie inna niż ja! Ty przecież jesteś moim przeciwieństwem; masz wszystko czego mnie brak. – Tak ci się tylko zdaje – odpowiedziała lakonicznie – i to dobrze” (s. 122). 

Na marginesie pozwolę sobie na uwagę. Akurat czytałem ten fragment Hessego po obejrzeniu w jednej z telewizji okolicznościowego programu na 14 lutego. Program zajmował się sprawą, a jakże, miłości i szans na idealny związek. Efektem badań, który został przedstawiony w programie, było że para ma największe szanse na długie, szczęśliwe małżeństwo, gdy zakochani są do siebie podobni. Nie chodzi tu tylko o podobieństwo charakterów, wspólne zainteresowania i temperament, ale także o podobieństwo fizyczne. Gdy oboje są wysocy lub niscy, gdy mają ciemną karnację lub podobny rys twarzy, wtedy szanse na udany związek rosną. Fragment książki o Herminie i Harrym dziwnie korespondował wtedy z obejrzanym programem.

Mam też kilka uwag, co do samego wydania książki i przekładu. Tłumaczenie wydaje mi w niektórych miejscach niezgrabne, jakby zbytnio oddające melodię języka niemieckiego, a nie dostosowane do języka polskiego. Ale nie chcę przywoływać teraz przykładów, bo nie mam pod ręką niemieckiego oryginału. Zdarzają się w książce także inne problemy. Nawet osoba nie znająca zasad interpunkcji dostrzeże, że w książce są błędy. Wystarczy, że porówna dwa zdania występujące na sąsiednich stronach: )„To co wczoraj było normalne, dziś już takim nie jest (…)”(s.207) oraz „To, co wydawało mi się obowiązkiem (…) (s.208).

Książka należy dziś do kanonu, ale jednak jakby została trochę zawłaszczona przez buntowników. Ciekawy jestem, czy ktoś będzie w niej tak jak ja widział nostalgię do uporządkowanego, zwyczajnego życia.



Po co ten blog?


Podobno czytanie książek ma wiele zalet. Są osoby, które czytają dużo, mówi się, że wręcz połykają książki. Jednak przeczytanie książki to tak naprawdę określenie techniczne. Oznacza ono w przybliżeniu, że ktoś przeczytał każde słowo z danej książki. Jeżeli przeczytał każde słowo, to książkę odkłada i sięga po inną. Oczywiście osoby zajmujące się nauką wyróżnią tu subtelnie dwie grupy. Są książki, według nich, które się tylko przegląda i są książki, które się studiuje. Jednak studiowanie dotyczy raczej książek potrzebnych do pracy naukowej. A co z pozostałymi lekturami? 

Spośród moich wielu wad jedną z dotkliwszych jest słaba pamięć. Tyczy się to wielu dziedzin. Mam problemy z zapamiętywaniem imion i twarzy poznanych osób. W zasadzie często się wstydzę, gdy okazuje się, że daną osobę już poznałem i tylko moja pamięć okazuje się zawodna. Podobnie jest z zapamiętywaniem bohaterów książek, a nawet całych fabuł. Podejrzewam jednak, że ten problem z zapamiętywaniem lektur, to nie tylko mój problem. Książki, które się przeczytało szybko ulatują z pamięci. 

Wiemy potem o takich zapomnianych książkach tyle tylko, ile zalicza się do wiedzy powszechnej. Przykładowo, wielu książek nie trzeba czytać, by wiedzieć, jakie miejsce zajmują w historii literatury, jakie problemy poruszają, co z nich wynika. Osoby, powiedzmy, biegłe w gazetowych i telewizyjnych relacjach wiedzą o książce tyle, co osoby, które ją dawno kiedyś przeczytały. Jakaś wiedza o książce jest powszechna, należy do erudycji i z biegiem czasu i tak będziemy się do tej powszechnej wiedzy odwoływać, a nie do naszej pamięci z osobistej lektury. 

Niestety, taka pamięć jest i moim udziałem. Próbując walczyć z tą przypadłością pomyślałem o tym, że stworzę blog, w którym będę odnotowywał to, co przeczytałem. Będę tu zapisywał myśli, które pojawiły mi się podczas czytania, może jakieś spostrzeżenia, a może ograniczę się tylko do krótkiej recenzji. W każdym razie założenie, że będę umieszczał w blogu wpisy o przeczytanych książkach mobilizuje mnie do robienia notatek, do werbalizowania myśli, do zapamiętywania pewnych rzeczy. Inną dobrą rzeczą, którą chciałbym osiągnąć będzie też być może pewna regularność w czytaniu książek. Tego bowiem często mi brakuje.

Mam też jednak i obawy. Otóż, jak już wcześniej pisałem, o książkach funkcjonują  pewne opinie. Wymowa książki jest często ustalona. Wymaga pewnej odwagi wyrwanie się spod powszechnych sądów. Wymaga to odwagi, bo istnieje strach przed okazaniem się ignorantem. Ignorancja często daje siłę do wygłaszania swoich sądów. I ja czuję czasem na sobie ciężar tych uznanych opinii o książkach i boję się zanadto poza nie wystąpić. Chciałbym więc podchodzić z pokorą do odziedziczonych spostrzeżeń, ale jednak pozwolić sobie na swoje własne zdanie. W tym ma mi pomóc mój blog. Zapraszam do jego śledzenia.