środa, 21 listopada 2012

Piotr Zychowicz: "Pakt Ribbentrop-Beck"

Piotr Zychowicz, Pakt Ribbentrop-Beck czyli jak Polacy mogli u boku III Rzeszy pokonać Związek Sowiecki.
Dom Wydawniczy Rebis,
Poznań 2012

Na tę książkę czekałem od dawna. Pojęcie „tej książki” trzeba doprecyzować. Nie czekałem konkretnie na książkę Piotra Zychowicza, ale na książkę zajmującą się tym tematem, który wisiał gdzieś w przestrzeni od dobrych kilku lat. Pytanie „a co by było, jeśli odpowiedzielibyśmy pozytywnie na ofertę Hitlera?” było pytaniem łamiącym tabu. Zapowiadał książkę Paweł Wieczorkiewicz, mówił, że musi ją napisać Rafał Ziemkiewicz, w końcu napisał kto inny. Gdy pytałem parę lat temu pewnego historyka z belwederską profesurą o pomysłach Wieczorkiewicza, usłyszałem, że to tylko sposób na zaistnienie i efekt dziwactwa, które pod koniec życia dopadło Wieczorkiewicza. Tak więc w książce tej nie chodziło tak bardzo o treść. Mniej więcej każdy wiedział, co tam będzie. Od talentu zależało, czy będzie to zgrabne czy ciężkie. Bardziej ważne było, by ta pustka w publicystyce została zapełniona. By wreszcie można się było odwołać do książki przy dyskusjach. 

Książkę Piotra Zychowicza, mimo że nie jest on moim faworytem ( niezbyt lubię jego popularne artykuły o historii), przeczytałem jednym tchem. Co prawda początek był trudny, bo książka zaczyna się lekką, naiwną opowieścią ze zrealizowanego pozytywnego scenariusza. Przyznam, że miałem mieszane uczucia i żadnych pozytywnych oczekiwań po tym wstępie. Ale później książka rozwinęła się w krytykę rzeczywistych decyzji, podawanie przez autora argumentów, opisywanie możliwości i dyskusję z kontrargumentami. Wszystko podane przyjemnie lekko. 

W tej książce uwidacznia się też pewna zmiana w podejściu do historii, a w zasadzie przyzwolenie na coś, co kiedyś uważane było za błąd i zadanie niegodne historyka - dzieje alternatywne, rozprawy z cyklu „co by było, gdyby”. Historycy oponowali, ale gusta czytelnicze zrobiły swoje. Coraz więcej pozycji zajmuje się rozwijaniem historii po korekcie pewnych faktów. I już nie słychać tylu głosów sprzeciwu mówiących, że historia to nauka o o tym, co było. 

Swoją książką Zychowicz Ameryki nie odkrywa, ale przyczynia się bardzo, moim zdaniem, do zmiany sposób myślenia o historii, a przez to do zmiany postaw Polaków. Historia, której się uczymy w szkole, z książek jest wykładem dziejów. Nie ma czasu na dylematy i dyskusję o tym, jak można było postąpić inaczej. Odrzucenie awansów III Rzeszy jawi się nam dziś jako oczywistość, ale skutki tego były opłakane. Oczywiście, może ktoś zarzucić temu myśleniu błąd prezentyzmu, ale czy tym samym błędem nie jest mówienie o tym, że sojusz z Hitlerem byłby paktem z diabłem? Wtedy Hitler nie jawił się aż tak źle. Książki o przeszłości powinny także uczyć rozważań przed podjęciem decyzji teraz. Bo właśnie decyzyjność jest dużym problemem Polaków. Książka Zychowicza to dobry sposób na ożywienie myślenia, na rozwój wyobraźni, na twórcze obudzenie dylematów. 

Co mnie ucieszyło jeszcze w książce Zychowicza? To pozytywne zdanie i chęć tworzenia nowej książki o jednym z autorów, których cenie szczególnie – Władysławie Studnickim. Jeśli Zychowicz stworzy książkę, którą czyta się równie dobrze, to z pewnością urośnie w moich oczach.
 

wtorek, 9 października 2012

Stanisław Cat-Mackiewicz: "O jedenastej – powiada aktor – sztuka jest skończona. Polityka Józefa Becka".

Stanisław Cat-Mackiewicz, O jedenastej – powiada aktor – sztuka jest skończona. Polityka Józefa Becka.
Universitas,
Kraków 2012

Książka Becka „O jedenastej…” została napisana rok po „Historii Polski od…”. Mackiewicz jak każdy dobry publicysta grubo się powtarza. Część tez i opisów znamy już z „Historii…”. Siłą rzeczy te, które dotyczyły w pierwszej książce polityki zagranicznej i sytuacji międzynarodowej. 

Książka ma podtytuł „Polityka Józefa Becka”, choć Józefa Becka nie ma tam aż tyle. Owszem, Beck wydaje się jakby bohaterem książki dzięki początkowym i końcowym stronom książki, ale jednak „O jedenastej…” nie jest analizą polityki tego konkretnego człowieka. Nie Beck jest osią tej książki. Nie jego politykę śledzimy krok po kroku. To o wiele bardziej analiza sytuacji międzynarodowej i położenia Polski. Zwróćmy uwagę na ten pretensjonalny tytuł książki. W zasadzie nie mówi on wiele. Stawiam zakład, że gdyby poprosić kogoś o próbę analizy tytułu, to byłaby ta osoba w kropce. Zgadzam się, że w końcu możemy dojść do wniosku, że w bismarckowskim przywołaniu chodzi o Becka. To Beck ma być aktorem na scenie dziejów. Tylko aktorem, bo jego, zdaniem Mackiewicza, kompletna nieudolność sprawia, że predestynowany jest tylko i wyłącznie do nieudolnego odgrywania roli.  W tytule aktor jednak sam stwierdza, że sztuka jest już skończona. Beck z książki Mackiewicza nie byłby zdolny nawet do takiego stwierdzenia.
  
Z książki Mackiewicza Beck jawi nam się jako naiwny, nierozgarnięty, wręcz przypadkowy aktor, który w rozczulająco błędny sposób odczytuje sytuację międzynarodową. Nieważne, czy chodzi o nierozumienie, że Gdańsk jest barometrem naszych stosunków z Niemcami czy stosunek do państw środkowoeuropejskich w ostatnich miesiącach przed wybuchem wojny. Beck jawi się jako Don Kichot, który z dumą walczy i pokonuje smoki, nie widząc, że walczył tylko z drewnianymi wiatrakami. Błędny rycerz z La Manchy wzbudzał naszą sympatię, Beck z kart tej książki mógłby co najwyżej budzić złość.

Można próbować wybrać kilka ciekawych, zasadniczych tez książki. Przede wszystkim doniosła rola „Paktu czterech”:  Piłsudski chciał wojny prewencyjnej z Niemcami, ale oczywiście nie prowadzonej w pojedynkę. Francja jednak wybrała drogę lawirowania i obłaskawiania Niemiec, czego rezultatem był właśnie „Pakt czterech”. Rozmowa Wysockiego z Hitlerem znosi znaczenie tego niekorzystnego dla nas paktu. (s. 23-27). Ciekawie brzmią porównania do sytuacji Polski z lat trzydziestych do sytuacji Rzeczpospolitej z lat dziewięćdziesiątych XVIII wieku. Te same dylematy, podobny układ sił (s. 33 i dalsze). Ciekawe jest także stwierdzenie, że Anschluss był już całkowitym punktem zwrotnym w sytuacji Polski. „Po Anschlussie Polska nie była już zdolna do przeciwstawienia się Niemcom, skazana była na klęskę lub kapitulację” (s. 246).

Słabiej w książce wypadają momenty, gdy Mackiewicz porzuca swoje twarde stąpanie po ziemi, a rzuca się w wir wyobrażeń i rozważań podszytych abstrakcjami, jak w ustępach o nieprzemyślanych podstawach Ligi Narodów, gdzie w końcu pisze: „Najrealniejszym zapewnieniem wieczystego pokoju byłoby stworzenie światowej władzy centralnej” (s. 14) i dalej rozwija tę myśl.

Zaskoczyło mnie pozytywnie w tym wydaniu posłowie. Mamy tu ciekawy, polemiczny i napisany ze znawstwem tekst Stanisława Żerki. Jakże to posłowie jest inne od posłowia Czesława Brzozy z „Historii”, które przypomina raczej streszczenie z bryków dla gimnazjalistów. Oby więcej takich polemicznych podsumowań.

poniedziałek, 1 października 2012

Stanisław Cat-Mackiewicz: "Historia Polski od 11 listopada 1918 do 17 września 1939"

Stanisław Cat-Mackiewicz, Historia Polski od 11 listopada 1918 do 17 września 1939,
Universitas,
Kraków 2012

Do Stanisława Mackiewicza podchodziłem zawsze nieufnie. Głównie za sprawą dwóch powodów. Byłem i wciąż jestem pod dużym urokiem jego brata, Józefa Mackiewicza. Brat był przeciwnikiem ideowym Stanisława, a rodzeństwo nie utrzymywało przez to ze sobą kontaktu. Wnioskowałem, że skoro Józef Mackiewicz był tak złego zdania o bracie, to musi być coś w życiorysie bądź twórczości Stanisława niedobrego. Drugą rzeczą, która kazała mi omijać jego książki była późniejsza współpraca ze służbą bezpieczeństwa PRL. Niestety, nie potrafię rozdzielać twórczości od życiorysów. Do tego mogę jeszcze dodać, że zawsze dziwne wrażenie robił na mnie pseudonim literacki „Cat”, wymawiany z polska, ale odwołujący się do kota z opowiadania Kiplinga. Jakież to naiwne i dziecięce, by mieć do nazwiska dołączony pseudonim pochodzący od kota z opowiadania jako wyraz niezależności. Trudno mi było do tego podchodzić poważnie.  Oczywiście byłem świadomy miejsca, jakie zajmuje Stanisław Mackiewicz w polskiej publicystyce politycznej i wiedziałem, że dla wielu jest on wzorem. Każdy ma jednak swoje gusta i swoje powody co czytania bądź do nieczytania. 

Ale jednak dałem się skusić na Mackiewicza i zdecydowanie nie żałuję. Ale o tym później.  Jego „Historia Polski…” to zdecydowanie nie jest pozycja naukowa. Mackiewicz nie uprawia historii. Ta książka to raczej duży artykuł publicystyczny. Owszem, ma objętość książki, książką miał być w zamierzeniu, ale nie ma u Mackiewicza spójnego wykładu pretendującego do bycia pozycją naukową. Zresztą te wyjaśnienia są konieczne przez samego autora i jego decyzję o tytule. Gdyby nazwał on książkę, jak pierwotnie zamierzał: „Piłsudski i Dmowski” sprawa byłaby oczywista.

Książkę czyta się znakomicie. Autor ma lekkie pióro i pewien urok wykładania swoich zapatrywań w sposób prosty, a przy tym nie sprawiający wrażenia płytkiego. Jakkolwiek można się zgadzać lub nie zgadzać z jego hipotezami, to jednak są one przemyślane i dają ciekawą perspektywę na lata międzywojenne. Lektura potrafi sprawić , że zatracimy się w polityce lat międzywojennych i będziemy żałować, że książka się kończy.

Trochę zastanawia ilość błędów i przeinaczeń w książce. Gdybym czytał książkę bez pomocy przypisów punktujących omyłki w datach i faktach, nie zwróciłbym na to uwagi. Ale pomyłki są i dzięki wydawcy możemy wziąć poprawkę na te nieścisłości. Sam Mackiewicz broni się pisząc, że jego książki zostały w domu, a biblioteki w Londynie, gdzie „Historię Polski…” pisze, są zamknięte. Ale nie trudno jest autorowi wybaczyć. To nie daty i fakty są treścią tego eseju. Mackiewicz za swoim mistrzem (wyjątkowo szczerze i zgrabnie brzmią słowa Mackiewicza o chęci naśladowania Bainville’a) „temat swój potraktował ideologicznie, pisał o ideach, nastrojach, dążeniach społeczeństwa” (s. 10). I to się udało, bo dostajemy barwny obraz. A wybrany punkt widzenia pozwala na danie zadowalające odpowiedzi na wiele pytań.
To, co szczególnie mi się podobało w książce Mackiewicza, to jego, często stosowane, logiczne podziały, przybierające formę punktów. Przykładowo, gdy wskazuje i analizuje prawicę w Polsce, która składa się wedle jego podziału, z prawicy starej (konserwatystów) oraz z prawicy nowej (endeków). Na konserwatystów z kolei składają się: konserwatyści krakowscy, centrum galicyjskie, podolacy galicyjscy, realiści Królestwa, konserwatyści poznańscy, konserwatyści Litwy i Rusi (s. 264). Już sama ta forma podziału, uwzględniająca geografię (zabory), specyfikę tych środowisk i idee budzi moją sympatię. Nawet jeśli podział jest niepełny czy nietrafny, to jest narzędziem, dzięki któremu możemy sobie zbudować uniwersum ówczesnej sceny politycznej. A to daje nam punkt odniesienia do dalszych rozważań. Takich podziałów jest w książce więcej i to jest mocną stroną książki. 

Z książki przebija także olbrzymia słabość do Piłsudskiego, rzadziej stonowana i warunkowa ( np. „Klucz” – s. 353), częściej bezkrytyczna, a czasem wręcz naiwna i śmieszna („Rozkaz” – s. 257). Właśnie w rozdziale „Rozkaz” Mackiewicz notuje duży odlot, gdy egzaltuje się jak pensjonarka słowami rozkazu do żołnierzy po zamachu majowym. Podobny odlot do zachwytu nad sercem i talentami Marszałka pojawia się na stronie 326, gdzie czytamy: „Oto gęstwina starego parku, oto zacienione ścieżki, pokryte jesiennymi liśćmi i oto ławka drewniana nad jeziorem. Tafla spokojna jeziora, dzikie kaczki, a na drugim brzegu widać tylko trzciny, łąki i zaledwie czubek jakiejś niziutkiej strzechy. Taki widok był tu lat sześćdziesiąt, osiemdziesiąt, sto lat temu, pozostał niezmieniony, i z tej ławki pisał Piłsudski na zjazd legionistów, że w tafli jeziora… widzi oczy dziecka”. Można mu to wybaczyć, gdyż nie ukrywa swoich działań i zaangażowania po stronie Piłsudskiego. Trudniej jest wybaczyć przemilczanie jego zaangażowanie w tworzenie konstytucji kwietniowej, gdy pisze: „(…) muszę przyznać, że ze wszystkich ustrojów, które miała Polska, Konstytucja 23 kwietnia była najlepsza: lepsza od ustroju Polski w XVII i XVIII wieku, lepsza od Konstytucji 17 marca” (s. 335).

Jakkolwiek świetnie się czyta jego obraz Polski, to jednak przychodzi myśl, że jest to świetny publicysta i tylko publicysta. Mackiewicz i Wańkowicz, jakoś przychodzą mi do głowy w parze, przypominają mi wujków. Tacy wujkowie na każdej większej imprezie rodzinnej ściągają na siebie uwagę, mówią elokwentnie, czarują, poruszają tematy, które zgromadzonym młodszym domownikom wydają się szczytami wiedzy. Dobrze jest wujków posłuchać, ale jednak gdybyśmy chcieli wyznaczyć kogoś do ważnego rodzinnego zadania, do przeprowadzenia większej inwestycji, zadecydowaniu o jakieś ważnej sprawie, to czujemy, że oni się do tego nie nadają. Że ta ich wiedza ma charakter rozrywki na spotkaniu, gawędy, ale nie idzie za tym rzetelność, skrupulatność i umiejętność podejmowania decyzji. To lekkie pióra i zgrabna fraza, ale też wspomniane liczne błędy, odejmują im powagę. Ci „wujkowie” są wręcz niezbędni do wyrobienia sobie opinii na jakiś temat, ale zawodzą, gdy mają być nauczycielami czy przewodnikami politycznymi. Mackiewicz uwodzi, ale to na przykład taki Studnicki sprawia wrażenie analityka z prawdziwego zdarzenia. 

Przy okazji tego wpisu pozwolę sobie na zakończenie na jeszcze jedną, szerszą uwagę. Gdy jesteśmy wśród znajomych i, powiedzmy, ktoś jest tam bardzo otyły, to nie będziemy robić sobie żartów z otyłych osób trzecich. Popełnilibyśmy wtedy poważne faux pas. Tak samo, gdy ktoś niedawno rozbił samochód, to nie będziemy wyszydzać przy tej osobie naszego kolegi, który nie potrafi dobrze jeździć. To jasne. Nie będziemy się śmiać z czyjejś głupoty, gdy koło nas stoi ktoś, kto powszechnie uważany jest za głupca lub może mieć taki kompleks. Owszem, pozwolimy sobie na taki żart, gdy mamy pewność, że nikt nie zostanie urażony. A jak potraktować wpisy „Jędrzejewicz jest typowym półinteligentem” (s. 359). Podobne zdania można co chwilę wyczytać o Składkowskim, Becku, Mościckim, Rydzu. Otóż refleksja jest taka, że w książce takie komentarze uchodzą, bo pewnie żaden czytelnik za półinteligenta się nie uważa. Ba! Przytaknie on lub przejmie zdanie, że nasz premier Jędrzejewicz był typowym półinteligentem i będzie się tą opinią szczycił, bo nikt w swoich oczach półinteligentem nie jest. Wręcz przeciwnie: każdy będzie się miał za inteligentnego analityka.

niedziela, 9 września 2012

Alfred Wysocki: "Tajemnice dyplomatycznego sejfu"

Alfred Wysocki, Tajemnice dyplomatycznego sejfu,
Książka i Wiedza, 
Warszawa 1988

Alfred Wysocki był polskim zawodowym dyplomatą. Książka bazuje na jego wspomnieniach z dwóch placówek: z Berlina (1931 – 33) oraz Rzymu (1933 – 38). Nie są to jednak wspomnienia pisane na  gorąco. Jak dowiadujemy się z „Noty edytorskiej” Wysocki zaczął spisywać swoje wspomnienia w 1940 roku, a zakończył tworzenie ich w 1956. „Przy pisaniu Wysocki posługiwał się nie tylko własną pamięcią, ale też wieloma materiałami źródłowymi” (s. 5), co pewnie w zamierzeniu ma działać na chwałę autora i musi być jakimś niezwykłym wyczynem. Dowiadujemy się także, że materiały dotyczące jego służby od roku 1900 do czasu poselstwa w Rzymie niemal całkowicie spłonęły podczas powstania warszawskiego. Natomiast z czasów „rzymskich” zachowały się jego dokumenty („autentyczne raporty, stenogramy z rozmów, ważniejsze listy i wycinki prasowe” – s. 5) w całości. Trudno nazwać te informacje za imponujące. Chcąc nie chcąc ludzki umysł przetwarza swoje wspomnienia z perspektywy późniejszej wiedzy i opinii narosłych przez lata. Książka byłaby o wiele wartościowsza, gdybyśmy mieli do czynienia z spisywanymi na gorąco spostrzeżeniami, a nie pamięcią uzbrojoną w materiały źródłowe. 

Wysocki wspominał, czasem kusił się na analizy i szersze uwagi, jednak gros tekstu to opis codziennych rozmów i zbierania danych do raportów. Stanowisko ambasadora nie jest stanowiskiem, na którym podejmuje się kluczowe decyzje, szczególnie gdy było się ambasadorem kraju, który w polityce europejskiej raczej nie rozdawał kart. Stąd tutaj mamy często tylko opis atmosfery danych momentów, spotkań, zasłyszane anegdoty i czasem opinie. Nie są to bynajmniej, jak chciał wydawca książki, żadne tajemnice i nie trzeba było sejfu, by je pilnować. Niczego nadzwyczajnego tu nie znajdziemy, no może poza dowodami, że polska służba dyplomatyczna nie działała bezbłędnie.

Sama książka jako pozycja księgarska nie jest dziełem Wysockiego. On swoje wspomnienia sprzedał Ossolineum, a z nich książkę przygotował Wojciech Jankowerny  wybierając „około jednej trzeciej całego tekstu” (s. 6).  On podzielił wspomnienia na rozdziały i śródtytuły, jednak bez żadnego oznaczenia dat. Trudno konfrontować swoją wiedzę z tym, co się czyta, jeśli większość wydarzeń jest zawieszona w czasowej próżni, a przecież , przykładowo, o wpłynięciu torpedowca „Wicher” do Gdańska (s. 75) nie uczy się u nas w szkołach, więc nie każdy musi znać datę tych odwiedzin.  Lepiej byłoby móc konfrontować wspomnienia z wiedzą, a byłoby to o wiele łatwiejsze, gdyby odpowiednie daty jednak zaznaczyć. Tego  wyraźnie brakuje w książce. 

Mam duże wątpliwości co do opinii wygłaszanych przez Wysockiego. Z jednej strony starają się one oddać ducha tamtych czasów i nie zawierają zbyt wiele ocen ex post, ale jednak nie wierzę, że można spisać oceny paręnaście lat później i nie korygować ich w świetle późniejszej wiedzy. Stąd nie brzmią źle sformułowania typu: „Widząc oddziały brunatnych koszul maszerujące przez Kürfurstenstrasse zastanawiałem się nieraz, dokąd ci ludzie zajdą i przez jakie wertepy poprowadzi ich Führer“ (s. 77), ale czyż nie łatwiej post factum dopisywać takie wtręty? Ale to, że są to wspomnienia pisane z wieloletniej perspektywy jest oczywiste i nietajone. Mnóstwo w książce ustępów mówiących o tym wprost. Przykładowo, gdy Wysocki opisuje dojście Hitlera do władzy w styczniu 1933 roku, pisze: „Poza tym pojawił się w rządzie (…) osławiony w Polsce w czasie drugiej wojny światowej dotychczasowy bawarski minister sprawiedliwości, w rządzie zaś Hitlera minister bez teki, dr Hans Frank” (s. 86). 

Większa część książki przypada na okres, kiedy Wysocki ambasadorował w Rzymie. Gdy czyta się opisy życia dyplomatycznego świata w  stolicy Włoch można odnieść wrażenie, że Wysockiego rzucono do stolicy świata. Omawianie bieżących spraw, plotki i opinie przytaczane są w sposób tak bardzo poważny, jakbyśmy mówili o centrum decyzyjnym świata. Swoją drogą centrala MSZ powinna była mieć potężny zespół do analizy, gdy musiała bazować na tak kategorycznych przekazach. 

Jednak tą książką można się było od czasu do czasu zaciekawić, szczególnie jeśli ma się słabość do klimatu lat międzywojennych i całej ówczesnej polityki. Mimo, że większość tekstu nie jest ani ciekawym opisem życia ambasadora ani jakimiś trafnymi, ogólniejszymi uwagami, to czasem pojawiają się interesujące rzeczy. Ciekawie dla mnie brzmiały wzmianki o planach odłączenia się Bawarii „Z kilku przeprowadzonych rozmów wyniosłem przekonanie, że mimo wszelkie pozory projekty odłączenia Bawarii od Rzeszy i stworzenia odrębnych katolickich Niemiec wraz z Austrią są wprawdzie pomysłem dobrym, ale realizacja jego jest jeszcze muzyką dalekiej przyszłości” (s. 31) – są to wspomnienia z okolic 1921 roku, ale tu pojawia się, nie wiedzieć czemu, słowo „Rzesza”. Na tym tle ciekawie brzmią zapiski z września 1937 roku „Bezpośrednio potem miała miejsce herbatka w «Haus der deutsche Kunst» na 400 osób, w której wzięło udział m.in. 200 artystów zaproszonych z całej Rzeszy oraz przedstawiciele piśmiennictwa niemieckiego. Miało to na celu podkreślenie wobec gości włoskich, iż Monachium jest nie tylko stolicą partii, ale i sztuki niemieckiej” (s. 494). 

Dziś często się podkreśla antysemityzm polski przed wybuchem Wojny. W tym kontekście interesująco brzmią słowa Wysockiego: „Miałem stawić się u ministra [spraw zagranicznych Neuratha – AG] o osiemnastej, przyszedłem jednak wcześniej, bo zamówiłem się poprzednio u podsekretarza Bülowa w sprawie nowych wypadków pobicia Żydów polskich na prowincji” (s. 113).

Czytając wspomnienia Wysockiego widać wyraźnie, jak zmieniały się stosunki polsko-niemieckie. Po dojściu Hitlera do władzy następowała zmiana. Krok po kroku oczami polskiego ambasadora można zobaczyć na konkretnych przykładach, jak poprawiały się wzajemne relacje.

Ciekawie pokazuje się tu ewolucja stosunku Włoch do Niemiec. Każda średnio znająca historię osoba wie, że Włochy i III Rzesza były sojusznikami, ale już nie każdy wie, że doszło do tego praktycznie dopiero pod koniec lat 30-tych. Włochy bardzo długo starały się neutralizować Niemców i szukały zbliżenia z kunktatorskimi graczami: Anglią i Francją, by przy ich aprobacie realizować swe mocarstwowe wizje. Także długo Włochy jako jedyny kraj tak energicznie opierały się przyłączeniu Austrii do Rzeszy. Warto przypomnieć, że jeszcze w  1936 Mussolini wspominał o wojnie z Niemcami „Kiedy więc rząd ich [Niemiec – AG] ogłosił, że nie uznaje więcej demilitaryzacji zony nadreńskiej, Mussolini demonstracyjnie zarządził zwiększenie siły zbrojnej Italii i oświadczył, że jest gotów na wszystko” (s. 244). Z lektury książki Wysockiego można odnieść wrażenie, że jedną z głównych przyczyn wybuchu wojny był włoski najazd na Abisynię. Wielka Brytania forsując sankcje Ligii Narodów na Włochy (bynajmniej nie  pobudek wolnościowych) wepchnęła wręcz Włochy w ramiona swojego głównego oponenta na kontynencie. 

Książka pozostawia mieszane uczucia. Z jednej strony z opisów Wysockiego można próbować odtwarzać dynamizm ówczesnej sytuacji, ale z drugiej książka jest bezbarwna. Zarówno co do treści, jak i co do stylu. To że wspomnienia Wysockiego mogłyby się znajdować w jakimkolwiek sejfie chyba nie uwierzy nikt. Stylowi książki brak jakiekolwiek barwy, zadziorności pióra czy talentów do wykładania sprawy. Na pewno lepiej książkę przeczytać, niż jej nie czytać, ale na mojej półce eksponowanego miejsca ta książka nie zajmie.

czwartek, 28 czerwca 2012

Melchior Wańkowicz: "Ziele na kraterze"

Melchior Wańkowicz, Ziele na kraterze,
Prószyński i S-ka
Warszawa 2011

Wańkowicza odkrywam na swój sposób dopiero teraz. Babcia na półce z książkami (a nie wahała się wyrzucać książek, jeśli nie przedstawiały dla niej wyraźnej wartości) miała zawsze „Na tropach Smętka” i „Bitwę o Monte Cassino”, do której ja zaglądałem jako dziecko głownie dla fotografii żołnierzy. Moja Mama o „Zielu na kraterze” wspominała, że jako dziecko śmiała się podczas czytania bez końca. Ostatnio Krzysztof Masłoń zaliczył je do lektur arcypolskich, czyli takich, które mówią „o duchu narodowym, o duchu polskim, o dziełach, które są ducha tego wykładnią”. Do tego reedycja dzieł Wańkowicza z wszechobecnymi wzmiankami w prasie sprawiły, że poczułem, że i teraz na mnie kolej. Sięgnąłem więc po „Ziele na kraterze”.

Trudno mi pisać ten post, bo trudno czytało mi się książkę. Gdzieś wewnątrz mnie piętrzą się jeszcze myśli, że może nie wypada pisać źle o takich osobach jak Wańkowicz. Wszelkie recenzje, wszelkie opisy są zawsze jednostajnie pochwalne, a ja miałbym pisać, że książka Wańkowicza niezbyt mi się podobała? Jednak pisanie o swoich lekturach wymaga odwagi.

Sam język polski Wańkowicza jest uznawany za mistrzowski. Mi jednak czytało się tego autora trudno. Jego operowanie słowem jest charakterystyczne. Zdania często są u niego zamkniętą całością, dodatkowo bogato zdobioną. Dla mnie nazbyt bogato. By wejść w rytm „Ziela” musiałem spędzić kilka minut wczytując się w jego styl, który jednak nie spotyka się z moją wrażliwością. Czytając książkę często miałem nieodparte wrażenie, jakbym czytał poezję. Sposób budowy zdań, dobór epitetów, szyk zdania podparty odpowiednią intonacją - gdyby fragmenty książki zestawić w odpowiedniej formie, to, miałem wrażenie, wypadłby biały wiersz, jakich niemało we współczesnej poezji. Czy nie ułożyłby się w poezję akapit ze strony 335:

„Wskazany adres podawał dom odległy o kwartał.
Krystyna – już była za drzwiami.
Matka pobiegła za nią z sercem ściśniętym trwogą.
Puszczono je bez pytania do wskazanego pokoju,
dano zabrać walizę bez sprzeciwu”.

Czy fragment ze strony 164 (wybrany na chybił trafił):

„Teraz niejeden z nich ma nie tylko fizyczny, ale i moralny katzenjammer,
Jak ból po wyrwaniu zęba.
Ale zagoi się – i będzie rad,
że wyczyściło się, sypnęło, przecięło się”.

Te fragmenty pokazują także inną cechę pisarstwa Wańkowicza: wszechobecne myślniki. Musiałem przywyknąć do tego, ale długi czas nie dawało mi to spokoju. Myślniki na każdej niemal stronie i często zupełnie nieuzasadnione, bo jaki sens mają w powyższych zdaniach? 

Książka niewątpliwe zrodzona z bólu, z wielkiej osobistej tragedii – utraty córki. Czasem przychodziły mi na myśl „Treny” Kochanowskiego. Wańkowicz chciał wystawić pomnik swoim córkom, swojej rodzinie, domowi i życiu, a po części także i samemu sobie. Na zasadzie kontrastu wrażenie mogą robić pojedyncze zdania kończące poszczególne fragmenty książki. Gdy optymistyczne rozdziały, pełne anegdot i humorystycznych wtrąceń opisujących życie rodziny Wańkowicz kończą się zdaniami typu: „Album spłonął. Krysi nie ma” (s. 86). 

Mam też nieodparte wrażenie, że jest coś nieprzyzwoitego w tym epatowaniem bólem i losami córek na tle katastrofy, która dosięgła miliony Polaków w czasie wojny. Śmierci nie da się rachować i przeliczać, ale czy dziesiątki tysięcy ludzi nie doznali od losu ciosów stokroć mocniejszych? Czy nostalgia nad dostatnim przedwojennym życiem, pełnym zagranicznych wycieczek, lotów samolotem, rozmów telefonicznych, domu z windą do podawania jedzenia wprost do pokoju na piętro i wszechobecnej służby godzi się wobec tragedii ludzi, którym te rzeczy nigdy nie były dane. Wańkowicz ma tą umiejętność wyrażania swojego bólu słowami, a przez to pewnie kojenia ran. Ale czy my z uwagi na tą umiejętność mamy równie mocno płakać na tym poszczególnym losem rodziny Wańkowiczów. Za dostatnie i za frywolne były dla mnie opisy przedwojennego życia, by razem z autorem płakać nad jego utratą.  

Rodzina Wańkowiczów wydaje się z opisów idealna. Nie ma tam kłótni, nie ma złych humorów, nie ma problemów międzyludzkich. Jest dobry, ironiczny i swojski tata oraz opiekuńcza, troskliwa i pilnująca ogniska domowego mama. Jest „bohater tej książki – dom własny” (s. 125). Ten obraz jest przesadnie słodki i sprawia wrażenie stworzonego wbrew myślom o śmierci, ale przez to wyidealizowanego. A jeśli takiego, to w jakiejś części nieszczerego i nieprawdziwego, niedającego prawdy o życiu. Wańkowicz pisze: „Ale ta moja książka przecież jest – wesoła. Przecież ta książka jest dla mamuś i dla tych, którzy mieli dzieci, i tych, którzy byli dziećmi. Ta książka jest po to, żeby złożyli samotne ręce stwardniałe od pracy i przypomnieli. Ta książka przeprasza, że co pewien czas rozdzierają się jej pogodne na razie karty” (s. 80). Za słodkie to dla mnie i za sentymentalne. Życie Wańkowiczów to sielanka, nierzeczywista idylla, którą da się czytać tylko wiedząc o nieuchronnej zagładzie te świata.

Podobały mi się w książce anegdoty. O tym jak w czasie przewrotu majowego wojska postrzeliły „ciekawą panienkę” (s. 102) czy o przekraczaniu granicy z Litwą przed normalizacją stosunków (s. 103). Ciekawe były także wątki erudycyjne: jak, skąd wiadomo, że Bohun miał na imię Jerzy (s. 79) czy to, że szyszynka to pozostałość po trzecim oku (s. 122). Ciekawe historyczne przywołania o złej polityce II RP w stosunku do mniejszości narodowych (s. 212) czy o zdradzie zachodnich aliantów w stosunku do wyzwolonych jeńców Rosjan (s. 282).

Dla mnie, o ironio, najciekawszy fragment książki zaczął się wtedy, gdy dziewczynki wyjechały na wakacje i w toku opowiadania zrobiło się miejsce na „Uniwersyteckie wspominki”  (s. 258) wraz z ciekawym opisem, jak budować zainteresowanie Polską (s. 263).

Cieszyłem się, gdy dotarłem do końca książki. Warto poznać i inne dzieła Wańkowicza, by móc ocenić jego twórczość. „Ziele na kraterze” jest lekturą szkolną i chyba to dobry wybór, bo wtedy można się książką bawić, tak jak śmiała się z anegdot moja mama będąc dzieckiem. Jednak dojrzałość dorosłego człowieka, męskie zainteresowania mogą nie współgrać z sentymentalnym opisem przeszłości.



piątek, 6 kwietnia 2012

Józef Ignacy Kraszewski: "Stara baśń"

Józef Ignacy Kraszewski, Stara baśń,
Świat Książki
Warszawa 2003

W grach komputerowych często występuje następujący mechanizm. Pole gry (często w postaci mapy świata) jest całkowicie niewidoczne, czarne. Tylko obszar wokół postaci jest rozświetlony. Wraz z poruszaniem się postaci mapa rozświetla się odsłaniając obszar wokół. A im więcej dany bohater się przemieszcza, tym większa część mapy staje się widoczna. Warto więc w grach wysyłać bohatera w dalekie wędrówki choćby po to tylko, by odsłonić świat gry. Nasz bohater może być nie dość wyposażony, może być narażony na porażkę przy pierwszym niebezpieczeństwie, ale uzyskanie widoku świata pozostaje często warte zabiegów.

Myśli o grach komputerowych nasunęły mi się podczas czytania „Starej baśni”. Powieści, której chyba nie można oceniać w kategoriach dobrej lub złej książki. Inna jest, zdaje mi się, jej rola, inne wobec niej są oczekiwania. Kraszewski postawił sobie za cel wypełnienie pewnej pustki historiograficznej naszych dziejów. Sięgnął po wyobraźnię tam, gdzie nauka historii zawodzi lub gdzie brak źródeł. Stąd jego powieść ma tą zaletę, że rozświetla dla naszej literatury pewien fragment naszej rzeczywistości. Jego powieść jest jak ten bohater gry komputerowej wysłany po to, by odsłonić lub nawet zaanektować pewien obszar literatury. Dzięki niemu nie trafiamy w pustkę, a każdy następny autor ma już jakiś punkt odniesienia. Kraszewski stworzył ramy, zaznaczył pewien czas historyczny swoją książką, dzięki czemu przestała ona być terra incognita. Także w tym sensie, że tworząc powieść popularną, czytaną, często wznawianą udało się Kraszewskiemu trafić pod strzechy, dotrzeć do ludzi i obudzić świadomość pewnego okresu historycznego, świadomość początków państwa polskiego w trudnym okresie rozbiorów. A wątki antyniemieckie, szczególnie widoczne w powieści, także mogły kształtować w pożądany sposób świadomość ówczesnych Polaków.

Należy też pamiętać, że powieść Kraszewskiego, mimo że w tytule pojawia się słowo baśń, nie ma baśniowego charakteru. Nie ma tu czarów, rzeczy nadprzyrodzonych, niewyjaśnionych. Wszystko jest realne i możliwe, choć przedstawione oczami ludzi, którzy wierzą w magiczny świat. I jeśli nawet oni przypisują jakimś okolicznością magiczny wpływ, to jednak jest tylko ich interpretacja. Tak musieli postrzegać świat ówcześni ludzie, skoro nawet dziś szereg przesądów z książki pozostaje żywy. Książka przedstawia dzieje w sposób prawdopodobny. Czerpie z kronik, podań, luki wypełnia odwołując się do powszechnych mechanizmów społecznych. Jeśli czegoś nie znamy ze źródeł, to, jak Kraszewski pisze w swym dopisku „Dziejowe legendy”, „Analogia tylko, porównanie, pewne stałe prawa, którym byt ludzkości podlega, coś o tym dozwalają wnioskować” (s. 393).

„Baśń” ma wyraźny wydźwięk polityczny. Szczególne wrażenie robiły na mnie opisy ziem Słowian. Często pojawiała się zaznaczona wyraźnie słowiańskości ziem położonych na zachód od Odry, a sięgających aż do Łaby. Te przywoływania nastąpiły w czasach, gdy żywioł niemiecki podbił i kolonizował już  nie tylko ziemie po lewej stornie Odry, ale miał we władaniu Bydgoszcz, Inowrocław, Jarocin i Ostrów. To rozbudzanie pamięci historycznej i przywoływanie w popularnej literaturze historii Słowian musiało zostawić ślad, z którego brały się już międzywojenne plany odbudowy Polski w historycznych granicach słowiańskich. Pojawiają się często te wiadomości w książce:  „My, Polanie, rozmówić się możemy i z tymi, co u Odry, i co nad Łabą siedzą (…)”(s. 25), gdy Hengo odpowiadał Brunhildzie skąd jest,  to mówił, że „zza Łaby” (s. 58), a nie sprzed (bo to ziemie słowiańskie). Tak samo utwierdza nas w tym wrażeniu opis sytuacji  u Knezia w grodzie: „Niemiec się plącze niejeden. Młodsze żony i nałożnice także zza Łaby” (s. 61). Piastun odpowiadał Wiszowi i Domanowi: „Słyszeliście to od ojców waszych, a ojcowie od ojców swych słyszeli, że nasza mowa ciągnęła się dawniej daleko za Łabę, nad Dunaj, za Dunajem, nad sine morze i na zachód aż do Gór Czarnych” (s. 95). Przykładów takich jest wiele i one musiały utrwalać lub przywoływać historyczną pamięć. Antyniemieckość wyraża się często. W zasadzie nie ma tu w książce żadnego dobrego Niemca. Hengo, Brunhilda, inni, wszyscy są przebiegli, okrutni i złowieszczy.

Słowianie są za to przedstawiani jako spokojny lud. Wisz odpowiada niemieckiemu gościowi: „My wojny nie pragniemy ani w niej nie smakujemy. Nasi bogowie pokój miłują, jako my” (s 26). Słowianie zostali zmuszeni do porzucenia radła i chwycenia za miecz. Kontynuując przywołany już cytat ze strony 95: „Był to czas szczęśliwy, gdyśmy na niezmiernej przestrzeni byli sami jedni, a sąsiedzi w domu co robić mieli. Chodziliśmy naówczas bez mieczów, z gęślami, rolę uprawiali, w otwartych siedzieli chatach i gospodarzyli w mirach bez wszelkich kneziów. Dawne to czasy. Od morza przypadli jedni, od gór zaczęli napastować drudzy – z orężem w dłoni niewolniczy, a karny lud. Musieliśmy się bronić. Skończyło się  szczęście nasze, śpiewanie i spokój. Zamorskich wodzów trzeba było wziąć, stołby murować, grodziska stroić i bić się. A stara swoboda zawsze się nam przypominała, kneź nam był wrogiem”. Ten fragment przypomniał mi także Jarosława Marka Rymkiewicza, który polską wolność, anarchię, podnosił do rangi cnoty, istoty polskości i chyba znalazłby sojusznika w autorze „Starej baśni”.

Przyznam, że do książki Kraszewskiego podchodziłem z niepokojem i uprzedzeniem. Jaką wartość może mieć praca człowieka, który stworzył 220 powieści, 150 nowel, 20 utworów dramatycznych i dużo, dużo dzieł i prac innego rodzaju. Jego spuścizna jest wręcz za obfita, jakby mechaniczna i to pozwala pytać o jakość.  Miałem wrażenie, że książka jest bardzo nierówna. Niektóre części były pisane nieskładnie, jakby na kolanie. Wątki przyspieszały, zmian było za dużo i za szybko następowały. Początek drugiego tomu, opis wydarzeń z nocy kupały jest właśnie takim fałszywym tonem. Widać także błędy w tekście Krasickiego, gdzie jakby z rozpędu zapomina dodać słów i wypacza sens sceny. „Znosek syknął z bólu, a Doman się obudził” gdzie redaktor wydania uzupełnił to zdanie do brzmienia „Doman omal się nie obudził” (s. 163), bo tak wynikało z sensu sceny, a Doman obudził się rzeczywiście dopiero za chwilę. Samo porwanie Dziwy przebiega za gładko. Tak, jak i cały wątek miłości Domana do Dziwy wydaje się nie najlepiej skonstruowany.  Brakuje ciała i krwi temu tematowi, a jest on jakby stworzony na siłę. Złe wrażenie robi szczególnie gładka rozmowa Domana i Dziwy w chramie na Lednicy ( s. 247).

Są jednak i ciekawie skonstruowane momenty. Szczególnie dobrze wypada Rozdział V drugiego tomu, gdzie Chwostek oczekuje napaści . Mamy dobrze dobrane motywy budujące napięcie nawet w tak prostej książce jak „Stara baśń”. Dobre wrażenie robi też krótki wywód o przyswojeniu elementów chrześcijańskich i wtłoczenie ich w pogańskie ramy z Rozdziału VIII (s. 232).

Mimo wszystkich braków książki, co do fabuły, kompozycji i innych wynikłych już z samej koncepcji „baśni” (płaskość psychologiczna postaci, ich jednowymiarowość, proste wybory: dobro - zło) książka jest właśnie takim odkrywaniem ciemnych plam w pamięci zbiorowej. Popularność tej powieści pozwoliła ożywić wiedzę o historii, obyczajach, ale i w ogóle ożywić początki państwa polskiego i dać impuls do zgłębiania tych czasów. I jednak musi mieć jakaś wartość, skoro stała się tak popularna.

sobota, 4 lutego 2012

Henryk Sienkiewicz: "Quo Vadis"

Henryk Sienkiewicz, Quo Vadis,
Wydawnictwo Siedmioróg
Wrocław 2001

Sienkiewicz pozostaje do dziś punktem odniesienia dla grup kulturowych i politycznych. Na podstawie Sienkiewicza ludzie definiują swoją pozycję. Jedni utożsamiają go z prowincjonalnością i marnymi gustami dla wszystkich, utwierdzającymi prosty lud w bogoojczyźnianych zabobonach, inni przywołują Sienkiewicza jako składnik etosu, jako część tradycji patriotycznie nastawionej części społeczeństwa.

Jedną rzecz trudno mi zrozumieć. Gdy słyszę głosy wstydu za Sienkiewicza, jako lokalnego pisarza bazującego na podstawowych instynktach, którego człowiek światowy winien się wstydzić, to myślę sobie, jak można stosować tą miarę do autora Quo Vadis. Książka osiągnęła olbrzymi sukces na świecie, została przetłumaczona na wiele języków, na jej podstawie powstały hollywoodzkie superprodukcje, do niej odwołują się inni pisarze. To właśnie Sienkiewicz trafił w gusta świata, sprzedał historię stworzoną w naszym języku całemu światu i uzyskał za to laury choćby w postaci Nagrody Nobla. To właśnie nasi lokalni kosmopolici powinni go hołubić, jako wzór, gdyż udało mu się stworzyć dzieło będące w kanonie światowym i abstrahujące od lokalnych tematów. A jednak Sienkiewicz stał się dla tych postępowych środowisk postacią negatywną.

Konstrukcja książki jest przemyślana. Uderza ilość postaci na kartach. Gdy sporządzałem notatki podczas czytania, stworzyłem sobie sekcję bohaterów (choćby tylko wzmiankowanych przez innych), gdzie notowałem stronę, na której pojawili się wraz z ich krótkim opisem. Musiałem kilkakrotnie tworzyć nową sekcję, gdyż ilość bohaterów przerosła zaplanowane miejsce. Nie wiedząc, czy ktoś pojawił się tylko epizodycznie czy może jego rola się rozwinie notowałem wszystkich. Spisywałem imiona (i tak nie wszystkie) i miałem ich dużo ponad 150. Niektóre pojawiały się pozornie na boku, by potem stać się ważną częścią książki (np. Eunice), inni pojawiali się raz (np. wymieniona na 28 stronie Berenika, w której zakochał się Tytus, syn Wespazjana). Choć oczywiście nie ilością postaci mierzy się jakość książki, to jednak widać, że powieść jest zaplanowana.  

Sienkiewicz raczej nie nuży. Przeplata części tragiczne i poważne częściami humorystycznymi. Świetnie dobiera bohaterów, którzy rozwiązują punkty kulminacyjne wątków  pozwalają uniknąć niepotrzebnego piętrzenia emocji aż do absurdu. W Trylogii postacią humorystyczną był Zagłoba, tu taką rolę odgrywa początkowo Plaucjusz, później już tylko Chillon, którego próba wniknięcia w środowisko chrześcijan zdejmuje ze spraw religijnych urosły gdzie indziej patos. Momentami można się uśmiechnąć, czytając jak Chillon, udając chrześcijanina, rozmawia z Ursusem i zapędzając się mówi: "- Niech Ci Pluto!... To jest, chciałem powiedzieć: niech ci Chrystus przebaczy!" (s. 173) lub "Jestem kapłanem Chrystusa i biskupem. Potrzymaj nam muły, a dostaniesz moje błogosławieństwo i odpuszczenie grzechów".

Książka daje ciekawą perspektywę na chrześcijaństwo, o której łatwo zapomnieć patrząc na religię przez jej dzisiejszy charakter. Dobrze oddaje czas tworzenia się chrześcijaństwa, gdy było ono tylko jedną z wielu religii czy sekt i można ją było zestawiać z innymi religiami na równi. Jednak próbuje Sienkiewicz także, pomimo formalnego podobieństwa z innymi wyznaniami, ukazać wyjątkowość chrześcijaństwa na tle religii starożytnego Rzymu. Dobrze oddają to przemyślenia Winicjusza podczas pobytu w Ostrianum: "Winicjusz w Azji Mniejszej, w Egipcie i w samym Rzymie widział mnóstwo przeróżnych świątyń, poznał mnóstwo wyznań i słyszał mnóstwo pieśni, tu jednak dopiero po raz pierwszy ujrzał ludzi wzywających ludzi bóstwo pieśnią nie dlatego, że chcieli wypełnić jakiś ustalony rytuał, ale spod serca, z takiej prawdziwej za nim tęsknoty, jaką mogą mieć dzieci za ojcem lub matką" (s. 144).

Ciekawie pokazane są drogi rozwoju chrześcijaństwa i napięcia, które uwidoczniły się dobrze w Nowym Testamencie. Otóż od zawsze chrześcijaństwo posiada w sobie przynajmniej dwa nurty. Jeden akcentujący srogość Boga, jego krwawe poczucie sprawiedliwości i drugi, który kładzie nacisk na miłość i przebaczenie. Te dwie postawy reprezentowane są i w książce. Kryspus jest tym zwiastującym karę bożą i sąd ostateczny: „Żałujcie za grzechy wasze, albowiem chwila nadeszła, oto na nowy Babilon Pan spuści płomień niszczący. Wybiła godzina sądu, gniewu i klęski…” (s. 303) czy gdy mówi do idących na śmierć chrześcijan „Dziękujcie Zbawicielowi – mówił – że pozwala wam umrzeć taką śmiercią, jaką sam umarł. Może część win będzie wam za to odpuszczona, drżyjcie wszelako, albowiem sprawiedliwości musi stać się zadość i nie może być jednej nagrody dla dobrych i złych” (s. 397) . Miłość reprezentują w Quo Vadis apostołowie. Piotr do chrześcijan cierpiących męki mówił: „(…) nie śmierć przed wami, lecz życie, nie męki, lecz nieprzebrane rozkosze, nie łzy i jęki, lecz śpiewanie, nie niewola, lecz królowanie” (s. 352).  I choć w końcu Sienkiewicz przyznaje rację apostołom, to jednak różne nurty, często widoczne do dziś, możemy zaobserwować w powieści.

Zauważa Sienkiewicz ciekawe mechanizmy. Oto lud rzymski, który często krzyczy „chleba i igrzysk” w momencie, gdy traci domy w pożarze Rzymu przemienia swoje prośby i autor książki pokazuje „tłumy kobiet krzyczące od rana do późnej nocy: «Chleba i dachu!»” (s. 306) pokazując zmianę potrzeb w różnych momentach.

Dobrze odmalował szaleństwo Nerona. Szczególnie mocne wrażenie robią słowa cezara ze strony 274 i 5: "Dziś jest noc szczerości, więc otwieram przed tobą duszę jak przed przyjacielem i powiem Ci więcej… Czy sądzisz, że jestem ślepy lub pozbawiony rozumu? Czy myślisz, że nie wiem, iż w Rzymie wypisują na murach obelgi na mnie, że zwą mnie matkobójcą i żonobójcą… że mają mnie za potwora i okrutnika dlatego, że Tygellinus uzyskał ode mnie kilka wyroków śmierci na moich nieprzyjaciół… Tak, drogi, mają mnie za potwora i ja wiem o tym… Wmówili we mnie okrucieństwo do tego stopnia, iż ja sam zadaję sobie pytanie, czy nie jestem okrutnikiem… Ale oni nie rozumieją tego, że czyny człowieka mogą być czasem okrutne, a człowiek może nie być okrutnikiem. Ach, nikt nie uwierzy, a może i ty, mój drogi, nie uwierzysz, że chwilami, gdy muzyka kołysze moją duszę, ja czuję się tak dobry, jak dziecię w kolebce. Przysięgam ci na te gwiazdy, które nade mną świecą, że mówię szczerą prawdę: ludzie nie wiedzą, ile dobrego leży w tym sercu i jakie ja sam spostrzegam w nim skarby, gdy muzyka drzwi do nich otworzy".

Są jednak u Sienkiewicza i momenty przez które trudno przebrnąć. Opis zakochania się Ligi i Marka z końca rozdziału drugiego mógłby śmiało konkurować z romansidłami. „Zdawało jej się chwilami, że Winicjusz śpiewa jakąś pieśń dziwną, która sączy się w jej uszy, porusza w niej krew, a zarazem przejmuje serce omdleniem, strachem i jakąś niepojętą radością…” (s. 28). Tu tylko wspomnę, że gdy dzieliłem się tym spostrzeżeniem o banalności tego i innych opisów, usłyszałem tylko od kolegi, że widać, że sam nie przeżyłem takiego uczucia. Kto wie, może cała krytyka bazuje na niedoskonałościach życia osobistego.

„Quo Vadis” jest też książką o końcu pewnej epoki, o odejściu pewnej kultury i nastaniu nowych czasów. Gdy popełnia samobójstwo Petroniusz, jakby ostatni przedstawiciel rzymskich estetów, to zostają już tylko Rzymianie-błaźni i kaci i rodzący się dopiero chrześcijanie. Ciekawą wzmianką Petroniusza była wypowiedź o tym, że „Bogowie od pewnego czasu stali się tylko figurami retorycznymi” (s. 25) – być może to jest dobre podsuwanie czasów przemiany, które nastają zawsze, gdy bóg staje się figurą retoryczną.

Fascynuje mnie u autora Quo Vadis to, że żadne informacje nie pojawiają się u niego przypadkowo. Czasem tylko drobna wzmianka, okazyjny komentarz której postaci kryją za sobą pewną prawdę o epoce. Gdy czytamy w Wikipedii o Neronie, to możemy przeczytać informację, że „Niezaprzeczalną zasługą Nerona było zaprojektowanie nowego planu miasta z szerokimi ulicami, dużymi odstępami między budynkami i obowiązkiem posiadania sprzętu do gaszenia pożaru w każdej kamienicy. Tego nie było wcześniej i o tym zapomniano, widząc w tym pożarze największy, a faktycznie po prostu ostatni z wielkich, gdyż później miasto było na tego typu katastrofy lepiej przygotowane”. Ale przecież u Sienkiewicz można znaleźć tego ślad na stronie 424: „Dla uspokojenia ludu wydawano nowe rozporządzenia (…), oraz inne dotyczące szerokości ulic i materiałów z jakich należy budować, by na przyszłość uniknąć klęski ognia”. Podobnie można na stronach wolnej encyklopedii przeczytać, że Neron,  „Wychowanek Seneki Młodszego, wbrew powszechnie panującej opinii (pochodzącej od historyka Tacyta) miał duży talent poetycki i aktorski”. Sienkiewicz pisał o występie Nerona, że „ani głos, lubo nieco przyćmiony, ani wiersz nie były złe” (s. 60).

Sienkiewicza czyta się gładko, czasem za gładko i stąd wrażenie obcowania z literaturą nie najwyższych lotów. Nie przeczę. Ale jedno trzeba oddać Sienkiewiczowi. On pisał tak w sposób pełni zamierzony. To był jego wybór, by powieści były wręcz przygodowe, nasycone atrakcyjną dla ludzi fabułą, poruszające, niewymagające głębszego rozumienia sprawy, by wplatać tematykę historyczną (w innych powieściach patriotyczną). Czasem mam wrażenie, że pisarz mówi do mnie między słowami: „Ja muszę tak pisać, muszę tak koloryzować, by trafić z tym, co chcę przekazać, do jak największej liczby odbiorców”. I stąd te jego kompozycje przypominające dziś seriale familijne: wątki dla każdego i bohaterowie odpowiadający każdej grupie społecznej, tak, by każdy mógł sobie wynaleźć motywy interesujące dla siebie. Ale powtarzam – wynika to z decyzji pisarza, a nie z ograniczeń intelektualnych.