środa, 20 marca 2013

Stefan Żeromski: „Dzieje grzechu”

Stefan Żeromski, Dzieje grzechu
Czytelnik
Warszawa 1991


Książka Żeromskiego to pierwsza lektura od dawna, przy której nie robiłem żadnych notatek. Nie zamierzałem tego, a wyszło to naturalnie. Jak zwykle zacząłem czytać wyposażony w stary zeszyt i długopis i czekałem na jakieś spostrzeżenie. Po kilkudziesięciu stronach pierwsza z kartek przeznaczonych na „Dzieje grzechu” wciąż pozostawała prawie pusta. Zwyczajnie nic godnego uwagi w związku z książką nie przyszło mi do głowy. W końcu nie zabierałem z sobą już zeszytu. 

Czytało się z początku Żeromskiego trudno, mozolnie i pewnie gdyby nie nazwisko, odłożyłbym książkę na półkę. Banalne romansidło pisane żałosnym językiem i z hiperbanalnymi porównaniami. „Byli w takich chwilach oboje jak wędrowcy, co się w nocy piorunowej spotykają twarzą w twarz i oblicza swe, z nagła wytrysłe z przepaści nocnej, widzą wśród błyskawic. Radość! Życie!” (tom 1, s. 79). Opisy stanów uczuć i przemyśleń były naiwne, niedojrzałe, dziecięce. Zacząłem się zastanawiać, skąd u Żeromskiego takie dziwadło. Co się stało wielkiemu pisarzowi, że wydał takie głupoty. Myślałem, że może postanowił sobie udowodnić, że jest w stanie napisać także i banalny romans, tak jak Umberto Eco postanowił napisać idealny kryminał. Potem przyszła myśl, że może to taki żart, zabawa z czytelnikiem i wyszydzanie romansideł pospołu. Trwałem jednak w postanowieniu przeczytania książki. Bywały momenty, że potrafiłem się wciągnąć w egzaltacje Ewy i Łukasza i z zaciekawieniem czytałem, jak próbują przezwyciężyć społeczne przeszkody na drodze do swej miłości. Widać do wszystkiego można przywyknąć. No i magia nazwiska Żeromski – można nie lubić jego książki, ale przeczytać warto. Pewną odskocznią, jakby momentem, żeby nabrać powietrza do dalszego nurkowania w treści była cyniczna, zgryźliwa, ale wesoła i błyskotliwa postać Horsta. Gdyby nawet ktoś obcy nie znał nazwiska Żeromski, to rozmowy z udziałem Horsta musiały stworzyć poczucie, że nie mamy tu do czynienia z twórcą prozy kuchennej.  

Aż nagle książka zaczęła się zmieniać. Język stopniowo tracił swą nieznośną manierę, stawał się coraz bardziej wyważony, stonowany, analityczny, bez bombastycznych wtrąceń. Stawało się to stopniowo, krok za krokiem. Aż w końcu zrozumiałem, że język powieści był ścisłym odbiciem jakby poziomu świadomości Ewy. Książka w swych pierwszych stu pięćdziesięciu stronach oddawała sposób widzenia świata przez młodziutką, naiwną pannę, której rytm dnia wybijały skrupulatna praca, kościół i domowe stosunki. Wraz z oddalaniem się od tego życia i stopniową przemianą, aż wreszcie upadkiem Ewy zmieniał się także nie tylko sposób mówienia Ewy, ale i styl narracji. „Ewa siedziała przez czas pewien, patrząc bezmyślnie w żar lampki elektrycznej. Bawiła ją ta przygoda i radowała nadzieja snu. W hotelu i za murami panowała zupełna cisza” (tom 2, s. 76). Żeromski zgrabnie poprowadził frazę dając jakby nowy wymiar powieści, odczytywanie nastroju przez język nie tylko bohaterów, ale całej narracji. Zrozumienie tego zabiegu pozwoliło z zachwytem spojrzeć na pierwsze strony powieści, docenić zamysł i wykonanie tego pomysłu. 

Ale były też w sposobie prowadzenia powieści tony fałszywe. Świadomość Ewy zmieniała się dosłownie „stopniowo”. Właśnie stopnie schodów przyszły mi do głowy, gdy chciałem nazwać słabości fabuły. Powierzchnia schodów składa się z poziomego stopnia pewnej długości i nagłego spadku do poziomu niższego stopnia. Nie ma miękkiego, płynnego, dłuższego przejścia. Tak samo uczucia Ewy długo błądzą wokół jakiś myśli, nie zmieniają się co do treści, trwają w swoich opisach, aż nagle coś się zmienia radykalnie i już to tylko jest przedmiotem długich opisów, szczególnie w pierwszej części książki. Tak było na przykład z zakochaniem się Ewy w Łukaszu. Długo nie działo się nic, trwali wokół siebie, poznawali się, aż nagle stało się, że są w sobie ogromnie zakochani. Stało się to szybko, wręcz niezauważenie, jak zejście z jednego stopnia na drugi. Inną słabością fabuły było pojawienie się kilka razy rozwiązania fabuły na skróty. Żeromski znajdował jakiś sposób, który za łatwo pozwalał mu posunąć fabułę do zamierzonego punktu. Takim deus ex machina jest na przykład wszystkowiedzący Pochroń czy pieniądze wygrywane w kasynie. 

Żeromski, jakiego oczekujemy, pojawia się w pełnej krasie, gdy Bodzanta tłumaczy Malinowskiemu zasady działania Majdanu. To jest jakby inny świat, kilka dobrych stron na marginesie, poza powieścią, ale tu pojawia się pozytywistyczna wizja i jej totalny upadek zderzony z rzeczywistością polskiego chłopa. 

Ta książka mówi też trochę o polskiej szkole. Dostałem „Dzieje grzechu” do przeczytania od bliskiej mi osoby. Dla niej była to nagroda za „wzorowe zachowanie i bardzo dobre wyniki w nauce” w siódmej klasie podstawówki. To czy taka książka jest właściwa dla uczniów podstawówki zostawiam otwarte, ale zastanawiające jest to, że dzieci dostawały książkę z reprodukcją jednego z aktów Egona Schiele, na którym kobieta eksponuje włosy łonowe i pierś podwijając długą suknię.