piątek, 6 września 2013

Sergiusz Piasecki: „Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy”


Sergiusz Piasecki, Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy
Towarzystwo Wydawnicze „Graf”
Gdańsk 1989

Sergiusz Piasecki przeleciał ostatnio jak meteoryt przez polskie media. Przez chwilę było go dużo w prawicowych tygodniach i serwisach internetowych. Przypomniano jego postać i jakby podkreślano jego rolę „anty Miłosza”. Przypomniano jego list („Były poputczik Miłosz”) oraz życie przy okazji książki o jego żonie, która wcześniej była związana z Miłoszem. To on, awanturnik, przestępca, żołnierz o tajemniczej służbie i były przemytnik miał być tym, który widział sprawy zaplątania się w komunizm i pokrętne tłumaczenia się prosto i potrafił je nazwać. To wszystko sprawiło, że przypomniałem sobie o „Kochanku wielkiej niedźwiedzicy” czekającym na swoją kolej na mojej półce. 

Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to… znowu Wańkowicz. Jest on autorem przedmowy do książki i wykorzystuje te kilka strona dla siebie dając próbkę swojego nachalnego i momentami nieznośnego stylu. Wańkowicz nawet przy czyjejś książce chce czuć się gwiazdą, a dodatkowo tu być patronem początkującego literata. W swojej przedmowie potrafi ukazać wszystkie swoje cechy, a więc także niedokładność, lekki stosunek do faktów i łatwość ich przeinaczania, jeśli potrzebuje tego fraza. Pisze Wańkowicz, przykładowo,: „[Władek] idzie pożegnać się z Mogiłą, miejscem w którym koledzy znaleźli go kiedyś zemdlonego bez sił, gdy uciekł z więzień sowieckich. Miało tam ukazywać się widmo, sam widział parokrotnie biały cień. Cień jest i teraz. To córka zabitego w tym miejscu przy przechodzeniu granicy oficera rosyjskiego. Żegnają się” (s. 8). A przecież to było inaczej. Władek zdecydował „porzucić granicę”, po drodze wstąpił jeszcze to restauracji Ginty, a wracając koło Mogiły chciał rzeczywiście zobaczyć miejsce w którym leżał i rzeczywiście wcześniej widywał tam biało widmo, rzekomo córkę oficera, ale dziś widmo było ciemne. Okazało się, że to dziewczyna jego kolegi. „ - Słyszałem legendę o widmie, które zjawia się w pobliżu tego miejsca… Widziałem je na własne oczy… / - Co pan widział? / – Bezkształtną białą plamę, która wciąż poruszała się w różnych kierunkach… To unosiła się, to opadała w dół…  / Na twarzy dziewczyny zjawił się lekki uśmiech. / - To nie było widmo. To była Muszka. Pies gospodarza, u którego mieszkam” (s. 267). 

„Kochanek…” to nie jest wielka literatura. Tworzona przez skazanego w więzieniu, który poczuł potrzebę pisania, który uczył się języka literackiego chwilę przedtem i który chciał opisać swoje życie przemytnika. Odniosłem wrażenie, że w Piaseckim żyła chęć ukazania tego mikrokosmosu pogranicza jako swoistego magicznego świata, który na jego oczach się skończył. Chciał stworzyć coś na kształt opowieści o ostatnich fartowcach, czyli prawdziwych przemytnikach, których świat umarł pod naporem powstańców, czyli przemytników nowicjuszy nieuznających tradycyjnych zasad. Ale wyszło to trochę niedojrzale. Bo o ile sam opis życia i historii z granicy jest ciekawy, to już samo postępowanie bohatera, jego zasadzki na powstańców w imię pomszczenia starych druhów mają cechy prostych odruchów z groteskowym uzasadnieniem. Podobnie naiwny jest opis rozczarowania Wilnem, owym „dużym miastem”, które pod płaszczem blichtru ma być bardziej złe od przemytniczej granicy. „- To wszystko zaczyna mnie nudzić. Zbrzydły mi i pijatyki, i kłamiący ludzie, i miasto, w którym prawdę się przemyca przez wiele kordonów – jak my towar! Tu wszystko sztuczne, lśniące i bardzo skomplikowane, lecz pod tym się kryją zwykle brudy i brak treści… Tam żyłem pełniej. Tam ludzie są szczerzy i pod lichą powłoką słów wyrażają złote myśli, a w piersiach mają żywe uczucia i gorące serca. Tu – ani jednej szczerej myśli, ani jednego szczerego słowa” (s. 235). 

Książka wyraża sposób postrzegania świata przez prostego przemytnika, a tylko z rzadka pojawiają się jakieś myśli, które będą potem charakteryzować Piaseckiego. Przykładowo, gdy bohater książki został aresztowany przez czerwonoarmistów odzywa się do nich: „Kajdany znieściliście, a skórę zdzieracie!” (s. 92). 

Czego w książce brakuje? Dwóch rzeczy przede wszystkim. Nie ma wątku, który musiał być w życiu autora, a który jest wyraźnie przemilczany. To kokaina od której Piasecki był uzależniony. W powieści spirytus leje się strumieniami, narkotyki występują jednak tylko raz, choć znacząco. „Tak. Trudny i niebezpieczny jest zawód przemytnika! Lecz czułem, że porzucić go byłoby mi trudno. Przyciąga mnie jak kokaina…” (s. 76). Nie ma też wielu słów, które paść musiały. Otóż trudno sobie wyobrazić, by przemytnicy zabijający ludzi, pijący na umór, chodzący do burdeli przeklinali w tak grzeczny sposób. Sprawia to komiczne wrażenie, szczególnie gdy maksymalna złość wyraża się w ten sposób: „Trzyyymaj fartowców, żyganów, chojraków, blatniaków, szubrawców, cwaniaków!...”. I może jeszcze warto dodać, że nie jest to przemyślana literatura. Wiele wątków, np. kobiecych (Bombina), nie zostaje rozwiązanych. Widać, że książka była pisana pod wpływem impulsów, przeżyć, zdarzeń, a nie z myślą stworzenia dzieła.
Ciekawie jest jednak obserwować życie pogranicza II RP. Nastroje, codzienne sprawy, oczekiwania i przemiany. Nie ma dostępu do książki wielka polityka, a widzimy świat oczami prostych ludzi. Widać granicę z bolszewicką Rosją i to jaki świat się wykreował na Wschodzie, gdzie wzięciem cieszyły się przemycane igły, a sposób wyprawiania skórek był tak marny, że niewyprawione po zachodniej stronie miały większą wartość. Ciekawe jest to, że Bolek Kometa zarządził Antoniemu, by ten zagrał w knajpie „Na sopkach Mandżurii” (s. 59), czyli utwór, który królował w Rosji w okolicach 1904 roku, gdy przygrywał żołnierzom wyruszającym z entuzjazmem na wojnę z Japonią.