Sergiusz Piasecki, Kochanek Wielkiej Niedźwiedzicy
Towarzystwo Wydawnicze „Graf”
Gdańsk 1989
Sergiusz Piasecki przeleciał ostatnio jak meteoryt przez
polskie media. Przez chwilę było go dużo w prawicowych tygodniach i serwisach
internetowych. Przypomniano jego postać i jakby podkreślano jego rolę „anty
Miłosza”. Przypomniano jego list („Były poputczik Miłosz”) oraz życie przy
okazji książki o jego żonie, która wcześniej była związana z Miłoszem. To on,
awanturnik, przestępca, żołnierz o tajemniczej służbie i były przemytnik miał być
tym, który widział sprawy zaplątania się w komunizm i pokrętne tłumaczenia się
prosto i potrafił je nazwać. To wszystko sprawiło, że przypomniałem sobie o
„Kochanku wielkiej niedźwiedzicy” czekającym na swoją kolej na mojej półce.
Pierwsze, co rzuciło mi się w oczy, to… znowu Wańkowicz.
Jest on autorem przedmowy do książki i wykorzystuje te kilka strona dla siebie dając
próbkę swojego nachalnego i momentami nieznośnego stylu. Wańkowicz nawet przy
czyjejś książce chce czuć się gwiazdą, a dodatkowo tu być patronem
początkującego literata. W swojej przedmowie potrafi ukazać wszystkie swoje cechy, a więc także niedokładność,
lekki stosunek do faktów i łatwość ich przeinaczania, jeśli potrzebuje tego
fraza. Pisze Wańkowicz, przykładowo,: „[Władek] idzie pożegnać się z Mogiłą, miejscem w
którym koledzy znaleźli go kiedyś zemdlonego bez sił, gdy uciekł z więzień
sowieckich. Miało tam ukazywać się widmo, sam widział parokrotnie biały cień.
Cień jest i teraz. To córka zabitego w tym miejscu przy przechodzeniu granicy
oficera rosyjskiego. Żegnają się” (s. 8). A przecież to było inaczej. Władek
zdecydował „porzucić granicę”, po drodze wstąpił jeszcze to restauracji Ginty,
a wracając koło Mogiły chciał rzeczywiście zobaczyć miejsce w którym leżał i
rzeczywiście wcześniej widywał tam biało widmo, rzekomo córkę oficera, ale dziś
widmo było ciemne. Okazało się, że to dziewczyna jego kolegi. „ - Słyszałem legendę
o widmie, które zjawia się w pobliżu tego miejsca… Widziałem je na własne oczy…
/ - Co pan widział? / – Bezkształtną białą plamę, która wciąż poruszała się w
różnych kierunkach… To unosiła się, to opadała w dół… / Na twarzy dziewczyny zjawił się lekki uśmiech.
/ - To nie było widmo. To była Muszka. Pies gospodarza, u którego mieszkam” (s.
267).
„Kochanek…” to nie jest wielka literatura. Tworzona przez
skazanego w więzieniu, który poczuł potrzebę pisania, który uczył się języka
literackiego chwilę przedtem i który chciał opisać swoje życie przemytnika.
Odniosłem wrażenie, że w Piaseckim żyła chęć ukazania tego mikrokosmosu pogranicza jako
swoistego magicznego świata, który na jego oczach się skończył. Chciał stworzyć coś
na kształt opowieści o ostatnich fartowcach, czyli prawdziwych przemytnikach,
których świat umarł pod naporem powstańców, czyli przemytników nowicjuszy nieuznających
tradycyjnych zasad. Ale wyszło to trochę niedojrzale. Bo o ile sam opis życia i
historii z granicy jest ciekawy, to już samo postępowanie bohatera, jego
zasadzki na powstańców w imię pomszczenia starych druhów mają cechy prostych
odruchów z groteskowym uzasadnieniem. Podobnie naiwny jest opis rozczarowania
Wilnem, owym „dużym miastem”, które pod płaszczem blichtru ma być bardziej złe
od przemytniczej granicy. „- To wszystko zaczyna mnie nudzić. Zbrzydły mi i pijatyki,
i kłamiący ludzie, i miasto, w którym prawdę się przemyca przez wiele kordonów –
jak my towar! Tu wszystko sztuczne, lśniące i bardzo skomplikowane, lecz pod
tym się kryją zwykle brudy i brak treści… Tam żyłem pełniej. Tam ludzie są
szczerzy i pod lichą powłoką słów wyrażają złote myśli, a w piersiach mają żywe
uczucia i gorące serca. Tu – ani jednej szczerej myśli, ani jednego szczerego
słowa” (s. 235).
Książka wyraża sposób postrzegania świata przez prostego
przemytnika, a tylko z rzadka pojawiają się jakieś myśli, które będą potem
charakteryzować Piaseckiego. Przykładowo, gdy bohater książki został
aresztowany przez czerwonoarmistów odzywa się do nich: „Kajdany znieściliście,
a skórę zdzieracie!” (s. 92).
Czego w książce brakuje? Dwóch rzeczy przede wszystkim. Nie
ma wątku, który musiał być w życiu autora, a który jest wyraźnie przemilczany.
To kokaina od której Piasecki był uzależniony. W powieści spirytus leje się
strumieniami, narkotyki występują jednak tylko raz, choć znacząco. „Tak. Trudny
i niebezpieczny jest zawód przemytnika! Lecz czułem, że porzucić go byłoby mi trudno.
Przyciąga mnie jak kokaina…” (s. 76). Nie ma też wielu słów, które paść
musiały. Otóż trudno sobie wyobrazić, by przemytnicy zabijający ludzi, pijący
na umór, chodzący do burdeli przeklinali w tak grzeczny sposób. Sprawia to
komiczne wrażenie, szczególnie gdy maksymalna złość wyraża się w ten sposób: „Trzyyymaj
fartowców, żyganów, chojraków, blatniaków, szubrawców, cwaniaków!...”. I może
jeszcze warto dodać, że nie jest to przemyślana literatura. Wiele wątków, np.
kobiecych (Bombina), nie zostaje rozwiązanych. Widać, że książka była pisana
pod wpływem impulsów, przeżyć, zdarzeń, a nie z myślą stworzenia dzieła.
Ciekawie jest jednak obserwować życie pogranicza II RP.
Nastroje, codzienne sprawy, oczekiwania i przemiany. Nie ma dostępu do książki
wielka polityka, a widzimy świat oczami prostych ludzi. Widać granicę z
bolszewicką Rosją i to jaki świat się wykreował na Wschodzie, gdzie wzięciem
cieszyły się przemycane igły, a sposób wyprawiania skórek był tak marny, że
niewyprawione po zachodniej stronie miały większą wartość. Ciekawe jest to, że
Bolek Kometa zarządził Antoniemu, by ten zagrał w knajpie „Na sopkach Mandżurii”
(s. 59), czyli utwór, który królował w Rosji w okolicach 1904 roku, gdy
przygrywał żołnierzom wyruszającym z entuzjazmem na wojnę z Japonią.