niedziela, 27 kwietnia 2014

Narcyz Łubnicki: "Nauka poprawnego myślenia"

Narcyz Łubnicki, Nauka poprawnego myślenia
Wydawnictwo Lubelskie
Lublin 1987

Tytuł książki tyleż ciekawy co odstraszający. W zasadzie duża niewiadoma, ale ta książka w jakiś sposób wytrwale czekała na mnie. Kojarzyłem ją z półki z książkami w rodzinnym domu, ale długo nie decydowałem się na sięgnięcie po tą pięćsetstronicową księgę. I może dobrze, że musiała ona czekać na swój czas, gdyż oddała mi duże przysługi.

O co chodzi z „poprawnym myśleniem”? O filozoficzny i historyczny namysł nad tym, jakimi tropami podążają myśli ludzkie i na jakie błędy myślenie i postępowanie zgodnie z myślami człowieka jest narażone. W książce mamy cztery części:  „Wiwisekcja działania”, „Ze strategii i taktyki myślenia”, „O naukach przyrodniczych i humanistycznych” oraz „O naukach logiczno-matematycznych”.

Zaciekawiło mnie w tej książce, że powstała ona na bazie odczytów radiowych z lat 1947 – 1948. Ciekawiło mnie, w jaki sposób, tuż po wojnie, filozofia, czy może lepiej powiedzieć ta metodologia myślenia, docierała do ludzi, jakie treści ze sobą niosła w ówczesnych czasach. Zastanawiałem się, czy będzie w niej widać jakieś odbicie zmieniającej się rzeczywistości społecznej w Polsce. Niczego takiego tam nie ma, książka jest uniwersalną pozycją popularno naukową, którą z ciekawością czyta się i dziś. Archaiczne momentami jest słownictwo, innym razem autor tłumaczy słowa, które dziś są już na dobre w naszym języku. Na przykład takie zdanie: „Binet Simon i Terman ułożyli szereg zadań psychologicznych, »prób« (z angielska »testów« (…)” (s. 181).

Język autora jest grzeczny, wyważony, ale czasem wręcz nudny i pozbawiony krwi. Nie jest to pozycja naukowa, więc to bardzo poprawne używanie języka czasem męczy, a czasem sprawia wrażenie, jakby odbiorcami książki miały być umysły bardzo świeże. I trudno zrzucić odpowiedzialność za to na lata, bowiem książka została wydana po raz pierwszy bodajże w 1963 roku, a więc nie znowu aż tak dawno. Jednak precyzja języka pozwala przejść nad (z dzisiejszej perspektywy) archaizmami do porządku. Taki „mózg elektronowy” (s. 26) nie sprawia wrażenia komicznego, a zrozumienie istoty urządzenia sprawia, że same refleksje nad wykorzystaniem komputera nie trącą myszką.

Do różnych zagadnień podejście tu jest podobne. Ogólne wprowadzenie, bez fachowego języka, ale za to precyzyjne i lekkostrawnie. Od wyrobienia naukowego czytelnika będzie więc pewnie zależało, jak dany rozdział zostanie przyjęty. Te fragmenty książki, które poruszały obszary znane mi, dały mi odczuć, że książka jest wręcz dla dzieci. Ale że było to tylko złudzenie, to dowiedziałem się zaraz, jak tylko zaczęły być omawianie kwestii mniej mi znane, a już ze szczególną ciekawością chłonąłem rozdziały o naukach przyrodniczych. W usystematyzowany sposób przekazana dawka ciekawych, podstawowych założeń wielu nauk. Oczywiście podanych jak przykłady wywodów o poprawnym myśleniu.

Napisałem we wstępie, że książka oddała mi duże przysługi. Akurat trafiła na okres mojego wahania i w pracy zawodowej, a rozdziały o prakseologii, o skuteczności działań, o planowaniu, o celach były jakby dzwonem budzącym mnie z popełnianych „błędów w myśleniu”. Książka kazała mi spojrzeć na nowo na pewne rzeczy. W okresie, gdy ją czytałem, było to ożywcze.

Narcyz Łubnicki jawi mi się w tej książce nie tylko jako popularyzator nauki, ale jako praktykujący filozof. Dobór myśli, poglądów i ich opiniowanie było dobierane według pewnego klucza, którym były poglądy autora. Można powiedzieć, że Łubnickiego charakteryzował empiryzm w metodzie,  głęboki sprzeciw wobec metafizyki w nauce oraz humanizm. 

Stąd Łubnicki pozwala sobie na określenia Heideggera jako „snującego fantazje na temat, w jakiej formie istnieje »nic« (s. 90), Mahomet to „epileptyk” (s. 72), Platon to „filozof-fantasta” (s. 219),  „czysty rozum” Kanta jest „urojony” (s. 287), a Freud to przykład „lekkomyślnego teoretyka” (s. 306).
Bardzo wyraźny momentami był Narcyz Łubnicki w swoich sądach estetycznych, na przykład gdy pisał „chyba minęły już czasy, gdy w sztuce panował pretensjonalny, napuszony barok” (s. 44).


Książka daje bardzo ciekawy wstęp do filozofii i jest także ciekawym, choć wyrywkowym, przeglądem innych obszarów nauki. Dużo w książce erudycji, anegdot, ale też sporo fragmentów pisanych jakby przez człowieka z innej epoki. Na pewno książkę przeczytać warto, będzie ona pobudzać do dalszych poszukiwań. 

sobota, 29 marca 2014

William Harrington: „Colubmo - Die letzte Show”

William Harrington, Colubmo - Die letzte Show
Wilhelm Heyne Verlag
München 1994



W moich wyborach książkowych staram się podążać za jedną zasadą. A mianowicie taką, by czytać książki w oryginale. W praktyce sprowadza się to wybierania książek polskich. Mam zawsze wątpliwości, czy książka przetłumaczona jest tą samą książką. Uważam, że nie jest, że jest to już dzieło pokrewne, zmienione przez pracę tłumacza i zmienione przez sam język tłumaczenia, który niesie w sobie inne znaczenia pozornie tych samych słów. Jednak dla sprawności językowej dobrze jest czytać także teksty w obcych językach. I właśnie przez wzgląd na ćwiczenie wybrałem książkę amerykańską, ale przetłumaczoną na język niemiecki.

Okazało się, że do mojego domu trafiła książka o poruczniku Columbo – jednym z moich ulubionych bohaterów małego ekranu. Zawsze lubiłem oglądać ten serial. Porucznik w starym płaszczu przeciwdeszczowym, zadający dziesiątki pytań i jakby ciągle dziwiący się światu sprawiał na bogatych Amerykanach z wyższych sfer wrażenie nierozgarniętego. Wręcz każdy z kryminalistów starał się użyć Columbo i podsyłając mu fałszywe tropy zapewnić sobie bezkarność. Columbo jednak wnikał w świat zastany i pojmował go znacznie lepiej niż jego mieszkańcy. To on przenikał świat sztuczek magicznych, tajemnic wina czy przekazów podprogowych, by przywołać kilka przykładów z serialu, i wykorzystywał wiedzę w swoim śledztwie. Ukrywając się za postacią niezdary, realizował swoje dochodzenie.

Dodam jeszcze tylko, że pamiętam, jak w tygodniu śmierci aktora Petera Falka na ostatniej stronie Plusa Minusa pojawił się tekst wspomnieniowy Piotra Semki, także zafascynowanego porucznikiem. Semka przywoływał swoje wrażenia i przemyślenia o świecie luksusu, w którym czaiła się zbrodnia i jak chłonął ten świat za pośrednictwem serialu. Udało mi się znaleźć tekst w wersji online, więc polecam. 

Książka Williama Harringtona jest fatalna. Nie ma w niej nic, co byłby warte uwagi i w zasadzie na tym mógłbym zakończyć mój wpis. Banalne prowadzenie akcji i przekombinowany motyw zbrodni jakby wtłoczono w ramy, który tworzył serial. Oczywiście jest to powieść popularna, odpowiednik romansów harlequinowych dla mężczyzn. Ale uznałem, że skoro przeczytane, to warto odnotować.

Pamiętamy, że serial Columbo miał swoje charakterystyczne cechy. Każdy odcinek był zamkniętą całością. Na początku dochodziło do zbrodni, której, jako widzowie, byliśmy świadkami. Potem pojawiał się porucznik, zawsze wysiadający ze swoje starego peugeota, w płaszczu i z cygarem. Po kolei podążaliśmy za porucznikiem w jego dochodzeniu. Te ramy zostały w książce zachowane, ale rażą one nachalnością. Mamy dziesiątki uwag o płaszczu i dziesiątki fragmentów, gdzie Columbo szuka w kieszeni kawałka cygara. Książka także zaczyna się zbrodnią – morderstwem na gwieździe telewizyjnego talk-show przez dwójkę jego współpracowników. Nie znamy tylko motywów. A motyw jest rzeczą najbardziej kuriozalną w całej książce. Otóż chodzi o… zamach na prezydenta Kennedy’ego. Harrington wykorzystał jeden z wątków – fotografię z Grassy Knoll i zaaranżował go na potrzeby książki. Ofiara przygotowywała się do publikacji zdjęcia powiększonego za pomocą komputera i oprogramowania wykorzystującego rachunek prawdopodobieństwa (książka dzieje się na początku lat 90-tych; szczytowym osiągnięciem jest przechowywanie tekstu na dyskietce) na którym widać twarze niedoszłych zamachowców.

To, co miało być pewnie magnesem, bowiem w Ameryce wciąż żywa była i jest spawa zabójstwa prezydenta, stało się jednym ze źródeł porażki. Ale autor książki nie potrafił się zdecydować, czy ma to być książka o Columbo czy ma to być próba kryminału o zamachu w Dallas. W pewnym momencie widać zamierzenie autora, by czytelnik fascynował się odkrywanie wątków zamachu. Daje to niepoważne nagromadzenie, wręcz natłoczenie argumentów za tym, że książka to ciekawy kryminał, które sprawia, że książka staje się dziecinna.

Sam sposób dochodzenia do rozwiązania zagadki jest zabawny i obfituje w skróty. Przykładowo Columbo wymyślił sobie, bez żadnych podstaw, że główna bohaterka miała długi z hazardu i zaczął o to wypytywać. Jakież było pewnie zaskoczenie czytelnika gdy okazało się, że jest to główny wątek śledztwa prowadzący do szczęśliwego rozwiązania.

Jest jeszcze drobna rzecz, która jakoś nie daje mi spokoju. Otóż książka powstała na podstawie serialu. Mamy na okładce fotosy z planu, a nawet dopisek „Inspektor Columbo – Die berühmte Fernsehserie” czyli „Porucznik Columbo – słynny serial telewizyjny”. Do tego na tylnej okładce widnieje napis dużą czcionką „Peter Falk ist COLUMBO”. A co jest cechą charakterystyczną Petera Falka? Także to, że miał on jedno oko, a drugie wypełnione protezą. Uwidaczniało się to w typowym, jakby zezującym spojrzeniu aktora. Dla mnie było to więc także cechą samego Columbo. Bo nie potrafię już oddzielić aktora od postaci. Stawiam, że ma tak większość odbiorców filmu. Stąd jakoś dziwnie czytało mi się fragment, gdy porucznik trenował strzelanie przed egzaminem „Er versuchte, sein linkes Auge zu schliessen und mit dem rechten eine Dose anzuvisieren, dann schloss er das rechte Auge und versuchte es mit dem linken nochmal (s. 133), „Spróbował zamknąć lewe oko  i prawym wycelować do puszki, potem zamknął prawe oko i spróbował jeszcze raz lewym okiem”. Gryzie ten opis, choć może nie powinno się identyfikować bohatera z aktorem.

W książce widać, w zależności od naszego poglądu, albo złożoność amerykańskiego społeczeństwa albo poprawność polityczną autora książki. Mamy bowiem w książce przełożonego Columbo kapitana o nazwisku Szciegiel (sic!), mamy całą masę Włochów (łącznie z naszym porucznikiem) i mamy policjanta Z Los Angeles Douga Immelmanna. Fragment bogactwa narodowego Ameryki.

Książka zwróciła moją uwagę tylko przez dwie rzeczy: głównego bohatera i język (bardzo przystępne tłumaczenie) i z tego względu było warto ją przeczytać. Jednak nie jest to literatura nawet średniego szczebla. Książkę odradzam. Fanom serialu radzę obejrzeć sobie jeszcze raz ulubiony odcinek, a fanom języka niemieckiego wybrać inny środek nauki.


niedziela, 9 lutego 2014

Stanisław Cat-Mackiewicz: „Zielone oczy”

Stanisław Cat-Mackiewicz, Zielone oczy
Universitas
Kraków 2012

Pierwsze pytanie, które nasunęło mi się, gdy trzymałem książkę w ręku, to czy ta książka jest inna. Czy czytając ją zauważę, że pisał ją autor mieszkający w PRL-u? „Zielone oczy” redagowane były bowiem po przyjeździe (powrocie?) do kraju w 1956 roku. Publicysta słynący z bezkompromisowych poglądów zdecydował się wydawać książki w kraju objętym cenzurą i byłem ciekawy, czy stanie się to widoczne w ich treści. Otóż nie było. To był dla mnie wciąż ten sam Mackiewicz, który pisał swoje książki emigracyjne. Choć autor posłowia prof. Habielski celnie zauważa jedną różnicę, ale o tym później.

Książka Cata to kolejna jego publicystyka na temat polityki polskiej od czasów poprzedzających II wojnę do lat powojennych. Poczujemy się czytając „Zielone oczy” jak w domu, bowiem spotkamy znane nam tezy Mackiewicza o pchnięciu nas przez Anglików do wojny i o dziecinniej naiwności ludzi Polską rządzących. I wszystko w kąśliwym, znajomym stylu. Do stylu Mackiewicza przynależy także to, że często się myli, co skrupulatnie wypunktowuje w przypisach redakcja (choć i redakcji zdarzają się nietrafione uwagi, np.: na stronie 215 poprawiają Cata odnośnie do akcji „Torch”, że była to operacja amerykańsko-brytyjska. Mackiewicz napisał, że była to akcja „prowadzona całkowicie jako amerykańska”, a dalej wyjaśnia, że chodziło o to, że Brytyjczycy przebrali się w amerykańskie mundury. Więc niepotrzebnie poprawia się tu autora). Ale stało się to dla mnie wręcz znakiem firmowym Cata, immanentną cechą jego pisarstwa, że daty się nie zgadzają, a nawet stało się to dla mnie w jakiś przedziwny sposób jakby narzędziem autora, który nakazuje wznieść się poza skrupulatność dat po to, by uchwycić istotę sprawy. Rzecz znacząca – rzadko jego błędy podważają przyjętą przez niego tezę i dla wywodu staje się to bez znaczenia, czy Churchill pisze telegram do Stalina 12 czy 9 marca 1942 (s. 189). Ale redakcji ogólnie należą się brawa za krytyczne wydanie.

Pisałem, że wywód pozostaje nienaruszony błędami autora. Bardziej precyzyjnie chodzi tu o dziesiątki mikro wywodów. Ponieważ książce brak uporządkowania. Owszem, poruszamy się mniej więcej zgodnie z chronologią, ale z ciągłymi wycieczkami. I pewnie gdyby rozrzucić rozdziały na stole i potem zebrać je w przypadkowej kolejności, to książka dużo by na wartości nie straciła. Wszystko w niej jest wołaniem o politykę, bo, wg Mackiewicza, Polacy u władzy polityki we właściwym tego słowa znaczeniu, nie uprawiali. Świetne są te fragmenty punktujące naiwność naszych elit, ale już część poświęcona codziennemu życiu naszych polityków tonie w opisach zachowań poszczególnych członków kolejnych Rad Narodowych, co daje efekt znużenia. Cóż, wyszło na jego, że politykowanie londyńskie było jałowe i większej roli po wojnie ci panowie i panie nie odegrali. Męczy momentami przedzieranie się przez osobiste relacje naszej emigracji. Ale przecież i taki był zamysł, by podsumować Londyn stwierdzeniem, że praca dla Polski w tamtej formule się wyczerpała. A to podbudowywało tezę autora, że decyzja o powrocie do kraju jest racjonalna.

Moja przygoda z Mackiewiczem sprawia, że ewoluuje także mój stosunek do niego samego. Przede wszystkim jego książki czyta się na jednym oddechu. Jest to przyjemne (choć nie są to książki sensu stricto – to raczej rozszerzona publicystyka, lekkie eseje). Szczególnego kolorytu książce dodają liczne anegdoty. Ale zauważyłem, że już zaczyna mnie bawić sam Mackiewicz piszący jakąś historię. Oczyma wyobraźni widzę go siedzącego nad kartką papieru i piszącego zawzięcie życiową żartobliwą historię. Samo nastawienie jego, jego oczekiwanie wywołania uśmiechu budzi we mnie sympatię.

Wspominałem na początku o jednej rzeczy na którą zwrócił mi uwagę autor posłowia. Zgadzam się z profesorem, że Mackiewicz musiał zastosować taryfę ulgową wobec Związku Sowieckiego. Cenzura inaczej by książki nie puściła. Ten kraj jest w narracji jakby statystą, a wina Polaków jest taka, że w imię urojonych ideałów zdaliśmy się na pośrednictwo Anglików w kontakcie z sowietami. Cat tłumaczy, że trzeba nam było samemu negocjować. I ta wizja, choć słuszna, zostawia dużo rzeczy niewypowiedzianych. Nie ma ostrej recenzji bolszewików jakiej moglibyśmy się spodziewać po Mackiewiczu na emigracji.

I wreszcie sprawa tytułu książki. „Zielone oczy”. Konia z rzędem temu, kto by zgadł, skąd ten tytuł. Ponoć są jakieś wskazówki u Cata, które przytacza prof. Rafał Habielski: „W liście do przyjaciela dawał do zrozumienia, że powodowały nim względy natury prywatnej. Oczy tego koloru miała pewna osoba, która odrzuciła jego uczucia” (s.384). No to po kolei. Jaki sens ma nadawanie takiego tytułu książce o geopolityce? A gdyby ta osoba miała charakterystyczne rude włosy, to czy Mackiewicz nadałby książce tytuł „Rude włosy” i dalej pisał o pseudo sojuszu angielsko-polskim? Absurd! Stawiam, że profesor coś źle odczytał lub dał się nabrać żartowi Cata. W książce znajdujemy też taki fragment „A przecież Jugosłowianie to wspaniali żołnierze, przywykli do patrzenia w zielone oczy śmierci” (s. 169). I to jest ważna wskazówka, a nie jakaś fragmenty z listów o osobie o zielonych oczach. Mackiewicz przywołuje obraz śmierci, która ma zielone oczy. Być może chodzi o jakiś trop literacki lub malarski. Ale odczytywanie tytułu książki jako widma śmierci nad naszym krajem wydaje się rozsądniejsze niż przywoływanie jakiś nieszczęśliwych miłości Cata.

W moim poście o książce „O jedenastej…” napisałem „Zwróćmy uwagę na ten pretensjonalny tytuł książki”. Czuję, że znalazłem zrozumienie u samego Mackiewicza. Otóż w „Zielonych oczach” sam przywołuje swoją poprzednią książkę i tak pisze „Swoją książkę o polityce Becka zatytułowałem: O jedenastej – powiada aktor – sztuka jest skończona. Był to tytuł pretensjonalny, należało go raczej użyć na motto książki” (s. 70).

A teraz kilka momentów, które zwróciły moją uwagę. Na stronie 21 Mackiewicz kontynuuje wątek niedojrzałości politycznej naszych elit i ich sentymentalizmu. Zadaje sobie retoryczne pytanie: „Czy to się zmieni kiedykolwiek, czy to się może zmienić?”. I jeszcze dodaje: „Od konfederatów barskich do roku 1939, z jedną jedyną przerwą lat trzynastu, wciąż jesteśmy tacy sami”. Zastanawiam się, o które trzynaście lat może chodzić. Stawiałbym, że myślenie realistyczne będzie upatrywać sukcesu w odzyskaniu niepodległości w 1918 roku, jako wyniku inteligentnego sojuszu i jego porzucenia w odpowiednim momencie. Stąd wychodziłoby przedział 1905 – 1918, ale czemu akurat rok 1905?

Ciekawa była informacja o Piłsudskim używającym określenia „zapluty karzeł” w odniesieniu do  Stanisława Strońskiego (s. 75).

Zdarza się jednak też Mackiewiczowi być niepoważnym w swym pisarstwie, chociażby gdy szuka w „niedyskrecji historycznej” pochodzenia gen. Weyganda i znajduje je w Napoleonie, a temu pochodzeniu przypisuje „wizjonerstwo wojskowe” (s. 83). Wszystko to pisane całkowicie na serio.

Bardzo na czasie brzmi ustęp, gdzie Mackiewicz o swojej działalności w Radzie Narodowej między innymi tak pisze: „Wystąpiłem z inicjatywą, aby rząd emigracyjny zażądał od Stanów, żeby broń atomowa ani żadna inna o podobnej sile niszczenia ludności cywilnej nie były zwrócone przeciwko terytorium Polski” (s. 284). Jest to na czasie, bowiem przy okazji premiery filmowej o pułkowniku Kuklińskim przywołuje się jego historię, np.:  „To właśnie uświadomienie sobie, jakie będą skutki odwetowego uderzenia jądrowego NATO na Polskę po nuklearnym ataku Sowietów, było jedną z przyczyn podjęcia przezeń współpracy ze Stanami Zjednoczonymi”. 

Podsumowując. Do Cata warto zaglądać. Nie jest to historyk, nie jest to doktryner. Mackiewicz stara się wyprowadzić Polaków z naiwności politycznej swoją publicystyką. Cel dobry. Ale dla mnie liczy się także bardzo miłe spędzenie czasu przy ciekawej książce. Tego dostarcza mi Cat jak mało który pisarz. 

poniedziałek, 3 lutego 2014

Władysław Reymont: "Chłopi"

Władysław St. Reymont, Chłopi
Tom pierwszy i Tom drugi
Państwowy Instytut Wydawniczy 
[bez miejsca] 1976

”Chłopi” mają to nieszczęście, że są praktycznie nieczytani. Książka, która jest lekturą szkolną, przestaje istnieć w dorosłym życiu czytelników. A jest to książka wybitna. Na marginesie należy sobie uzmysłowić pewną rzecz. Otóż książki nie stają się ważne przez to, że są lekturami szkolnymi. Odwrotnie. Konkretne książki stały się lekturami właśnie dlatego, że były ważne. A “Chłopi” byli i są ważni, ale są też bardzo dobrze napisaną książką.

Warto  zwrócić uwagę, że książka, oprócz tego, że daje nam obraz polskiej wsi przełomu wieków XIX i XX, to mówi także dużo o warstwach wyższych. Ale nie z książki wprost. Samo zainteresowanie książką, druk w Tygodniku Ilustrowanym, cała popularność mówi dużo o nastrojach i zainteresowaniach polskiego społeczeństwa. To właśnie znak czasu, że starano się unarodowić chłopstwo i stąd zapotrzebowanie na taką literaturę. 

Co do samej książki, to kilkakrotnie łapałem się na myśli, że danego wątku Reymont sensownie nie rozwiążę, że wyłoży się na pewnych sytuacjach i w jego utworze zabrzmi fałszywy ton. Przykładowo byłem pewien, że odnowienie się romansu Jagny z Antkiem po jego wyjściu z “kreminału” nabierze opisie jakiegoś nieznośnego charakteru lub skończy się w naiwny sposób. A po raz kolejny Reymont mistrzowsko rozegrał sytuację. Po namiętnych chwilach  wyszła cała uczuciowa pustka, która towarzyszyła temu pobudzeniu i obcość tych dwojga ludzi. Jedynym słabszym akcentem była końcowy gniew wsi na Jagnę i decyzja o wywiezieniu jej na gnoju za wieś. Nie wynikało to wprost z żadnej konkretnej sytuacji. Bo amory do Jasia trwały już dłużej i nic nowego się nie wydarzyło, a groźba spłacania wójtowych długów nie wyglądała wiarygodnie jako bezpośredni powód złości Lipczaków do Jagny. Pozbycie się jej nie było odpowiedzią na bieżące problemy. 

Jedna uwaga do czasu akcji: Wikipedia podaje, że “musi mieć ona jednak miejsce po 1890 roku, ponieważ bohaterowie używają kosy, która dopiero wtedy zaczęła w Polsce wypierać sierp”. Myślę, że można jeszcze bardziej zawęzić poszukiwania czasu akcji. Otóż na początku rozdziału VII “Zimy” czytamy “We Trzy Króle, które jakoś tego roku wypadały w poniedziałek (…)” (t.I, s. 264) . 6 stycznia w poniedziałek wypadał właśnie w roku 1890, potem w 1896, 1902 itd.. Pewnie datą końcową możliwości będzie I wojna światowa. 

Szczególną uwagę zwracałem na sprawę narodową i próbowałem wyłapać różne smaczki. Przykładowo w tomie VII “Jesieni” dowiadujemy się, że Rocho rozdaje obrazki święte, a “niektórym, to i takie z królami, co to z naszego rodu przódzi wychodziłły (…) (t.I, s. 96).  Ciekawe na ile takie zdania pochodziły z obserwacji polskiej wsi, na ile chłopi czuli, że królowie są z ich (na)rodu. W ogóle “Polacy” pojawiają się w “Chłopach” kilkukrotnie. Podczas ślubu Macieja z Jagną dowiadujemy się, że “tym ci polski naród stojał” w odniesieniu do życia pokornego (t.1, s. 156). Świadomość bycia Polakami musiała być niemała, bo w rozdziale XIII  “Zimy” gdy Maciej prowadził ludzi na rozprawę z dworskimi o las, tak zwracał się do nich: “Narodzie kochany, ludzie chrześcijańskie, Polaki” (t.1, s.358)

Ciekawiła mnie też ludowa pobożność tak często mieszająca się ze starymi, przedchrześcijańskimi zwyczajami. Tu prym wiodła Jagustyna, która żyła w myśl zasady Bogu świeczkę, a diabłu ogarek, ale też w Zaduszki Kuba potrafił rozrzucać chleb po grobach (t.1, s. 121). A myślę, że takie zwyczaje zachowały się i do dziś.

Ciekawe dla mnie są też nawiązania do Powstania Styczniowego choć może czasem nieoczywiste. Zdaje się, że gdy Kuba w Zaduszki chodzi po cmentarzu i wskazuje Witkowi mogiłę tych, “co ich to w boru pobili” ma na myśli powstańców (t.1, s. 122), sam przecież był powstańcem. Dla zwykłych chłopów powstanie było niczym innym jak “wojną” nazwane tak w tomie III “Zimy” (t.1, s. 215). W wojnie walczył też Jacek. 

W pewnym momencie pojawiły się w “Chłopach” dwie “krzywe gęby”. W rozdziale VII “Zimy” dowiadujemy się o “Walku z krzywą gębą“ (t.1, S.265), a na stronie 305, w rozdziale X, o “Grzeli z krzywą gębą” (t1. S. 305). Ciekawe, czy coś nie pomyliło się autorowi.