Stanisław Cat-Mackiewicz, Zielone oczy
Universitas
Kraków 2012
Pierwsze pytanie, które nasunęło mi się, gdy trzymałem książkę
w ręku, to czy ta książka jest inna. Czy czytając ją zauważę, że pisał ją autor
mieszkający w PRL-u? „Zielone oczy” redagowane były bowiem po przyjeździe
(powrocie?) do kraju w 1956 roku. Publicysta słynący z bezkompromisowych
poglądów zdecydował się wydawać książki w kraju objętym cenzurą i byłem
ciekawy, czy stanie się to widoczne w ich treści. Otóż nie było. To był dla
mnie wciąż ten sam Mackiewicz, który pisał swoje książki emigracyjne. Choć autor
posłowia prof. Habielski celnie zauważa jedną różnicę, ale o tym później.
Książka Cata to kolejna jego publicystyka na temat polityki
polskiej od czasów poprzedzających II wojnę do lat powojennych. Poczujemy się
czytając „Zielone oczy” jak w domu, bowiem spotkamy znane nam tezy Mackiewicza
o pchnięciu nas przez Anglików do wojny i o dziecinniej naiwności ludzi Polską
rządzących. I wszystko w kąśliwym, znajomym stylu. Do stylu Mackiewicza
przynależy także to, że często się myli, co skrupulatnie wypunktowuje w
przypisach redakcja (choć i redakcji zdarzają się nietrafione uwagi, np.: na
stronie 215 poprawiają Cata odnośnie do akcji „Torch”, że była to operacja
amerykańsko-brytyjska. Mackiewicz napisał, że była to akcja „prowadzona
całkowicie jako amerykańska”, a dalej wyjaśnia, że chodziło o to, że Brytyjczycy
przebrali się w amerykańskie mundury. Więc niepotrzebnie poprawia się tu autora).
Ale stało się to dla mnie wręcz znakiem firmowym Cata, immanentną cechą jego
pisarstwa, że daty się nie zgadzają, a nawet stało się to dla mnie w jakiś
przedziwny sposób jakby narzędziem autora, który nakazuje wznieść się poza
skrupulatność dat po to, by uchwycić istotę sprawy. Rzecz znacząca – rzadko jego
błędy podważają przyjętą przez niego tezę i dla wywodu staje się to bez
znaczenia, czy Churchill pisze telegram do Stalina 12 czy 9 marca 1942 (s. 189).
Ale redakcji ogólnie należą się brawa za krytyczne wydanie.
Pisałem, że wywód pozostaje nienaruszony błędami autora.
Bardziej precyzyjnie chodzi tu o dziesiątki mikro wywodów. Ponieważ książce
brak uporządkowania. Owszem, poruszamy się mniej więcej zgodnie z chronologią,
ale z ciągłymi wycieczkami. I pewnie gdyby rozrzucić rozdziały na stole i potem
zebrać je w przypadkowej kolejności, to książka dużo by na wartości nie
straciła. Wszystko w niej jest wołaniem o politykę, bo, wg Mackiewicza, Polacy
u władzy polityki we właściwym tego słowa znaczeniu, nie uprawiali. Świetne są
te fragmenty punktujące naiwność naszych elit, ale już część poświęcona codziennemu
życiu naszych polityków tonie w opisach zachowań poszczególnych członków kolejnych
Rad Narodowych, co daje efekt znużenia. Cóż, wyszło na jego, że politykowanie londyńskie
było jałowe i większej roli po wojnie ci panowie i panie nie odegrali. Męczy
momentami przedzieranie się przez osobiste relacje naszej emigracji. Ale
przecież i taki był zamysł, by podsumować Londyn stwierdzeniem, że praca dla
Polski w tamtej formule się wyczerpała. A to podbudowywało tezę autora, że
decyzja o powrocie do kraju jest racjonalna.
Moja przygoda z Mackiewiczem sprawia, że ewoluuje także mój
stosunek do niego samego. Przede wszystkim jego książki czyta się na jednym oddechu.
Jest to przyjemne (choć nie są to książki sensu stricto – to raczej rozszerzona
publicystyka, lekkie eseje). Szczególnego kolorytu książce dodają liczne
anegdoty. Ale zauważyłem, że już zaczyna mnie bawić sam Mackiewicz piszący
jakąś historię. Oczyma wyobraźni widzę
go siedzącego nad kartką papieru i piszącego zawzięcie życiową żartobliwą
historię. Samo nastawienie jego, jego oczekiwanie wywołania uśmiechu budzi we
mnie sympatię.
Wspominałem na początku o jednej rzeczy na którą zwrócił mi
uwagę autor posłowia. Zgadzam się z profesorem, że Mackiewicz musiał
zastosować taryfę ulgową wobec Związku Sowieckiego. Cenzura inaczej by książki
nie puściła. Ten kraj jest w narracji jakby statystą, a wina Polaków jest taka,
że w imię urojonych ideałów zdaliśmy się na pośrednictwo Anglików w kontakcie z
sowietami. Cat tłumaczy, że trzeba nam było samemu negocjować. I ta wizja, choć
słuszna, zostawia dużo rzeczy niewypowiedzianych. Nie ma ostrej recenzji bolszewików
jakiej moglibyśmy się spodziewać po Mackiewiczu na emigracji.
I wreszcie sprawa tytułu książki. „Zielone oczy”. Konia z
rzędem temu, kto by zgadł, skąd ten tytuł. Ponoć są jakieś wskazówki u Cata,
które przytacza prof. Rafał Habielski: „W liście do przyjaciela dawał do
zrozumienia, że powodowały nim względy natury prywatnej. Oczy tego koloru miała
pewna osoba, która odrzuciła jego uczucia” (s.384). No to po kolei. Jaki sens
ma nadawanie takiego tytułu książce o geopolityce? A gdyby ta osoba miała
charakterystyczne rude włosy, to czy Mackiewicz nadałby książce tytuł „Rude
włosy” i dalej pisał o pseudo sojuszu angielsko-polskim? Absurd! Stawiam, że
profesor coś źle odczytał lub dał się nabrać żartowi Cata. W książce znajdujemy
też taki fragment „A przecież Jugosłowianie to wspaniali żołnierze, przywykli
do patrzenia w zielone oczy śmierci” (s. 169). I to jest ważna wskazówka, a nie
jakaś fragmenty z listów o osobie o zielonych oczach. Mackiewicz przywołuje
obraz śmierci, która ma zielone oczy. Być może chodzi o jakiś trop literacki
lub malarski. Ale odczytywanie tytułu książki jako widma śmierci nad naszym
krajem wydaje się rozsądniejsze niż przywoływanie jakiś nieszczęśliwych miłości
Cata.
W moim poście o książce „O jedenastej…” napisałem „Zwróćmy uwagę na ten pretensjonalny tytuł książki”. Czuję, że znalazłem zrozumienie u
samego Mackiewicza. Otóż w „Zielonych oczach” sam przywołuje swoją poprzednią
książkę i tak pisze „Swoją książkę o polityce Becka zatytułowałem: O jedenastej – powiada aktor – sztuka jest
skończona. Był to tytuł pretensjonalny, należało go raczej użyć na motto
książki” (s. 70).
A teraz kilka momentów, które zwróciły moją uwagę. Na
stronie 21 Mackiewicz kontynuuje wątek niedojrzałości politycznej naszych elit
i ich sentymentalizmu. Zadaje sobie retoryczne pytanie: „Czy to się zmieni
kiedykolwiek, czy to się może zmienić?”. I jeszcze dodaje: „Od konfederatów
barskich do roku 1939, z jedną jedyną przerwą lat trzynastu, wciąż jesteśmy
tacy sami”. Zastanawiam się, o które trzynaście lat może chodzić. Stawiałbym,
że myślenie realistyczne będzie upatrywać sukcesu w odzyskaniu niepodległości w
1918 roku, jako wyniku inteligentnego sojuszu i jego porzucenia w odpowiednim
momencie. Stąd wychodziłoby przedział 1905 – 1918, ale czemu akurat rok 1905?
Ciekawa była informacja o Piłsudskim używającym określenia „zapluty
karzeł” w odniesieniu do Stanisława
Strońskiego (s. 75).
Zdarza się jednak też Mackiewiczowi być niepoważnym w swym
pisarstwie, chociażby gdy szuka w „niedyskrecji historycznej” pochodzenia gen.
Weyganda i znajduje je w Napoleonie, a temu pochodzeniu przypisuje „wizjonerstwo
wojskowe” (s. 83). Wszystko to pisane całkowicie na serio.
Bardzo na czasie brzmi ustęp, gdzie Mackiewicz o swojej
działalności w Radzie Narodowej między innymi tak pisze: „Wystąpiłem z
inicjatywą, aby rząd emigracyjny zażądał od Stanów, żeby broń atomowa ani żadna
inna o podobnej sile niszczenia ludności cywilnej nie były zwrócone przeciwko terytorium
Polski” (s. 284). Jest to na czasie, bowiem przy okazji premiery filmowej o
pułkowniku Kuklińskim przywołuje się jego historię, np.: „To właśnie uświadomienie sobie, jakie będą
skutki odwetowego uderzenia jądrowego NATO na Polskę po nuklearnym ataku
Sowietów, było jedną z przyczyn podjęcia przezeń współpracy ze Stanami
Zjednoczonymi”.
Podsumowując. Do Cata warto zaglądać. Nie jest to historyk,
nie jest to doktryner. Mackiewicz stara się wyprowadzić Polaków z naiwności
politycznej swoją publicystyką. Cel dobry. Ale dla mnie liczy się także bardzo miłe
spędzenie czasu przy ciekawej książce. Tego dostarcza mi Cat jak mało który
pisarz.