niedziela, 9 lutego 2014

Stanisław Cat-Mackiewicz: „Zielone oczy”

Stanisław Cat-Mackiewicz, Zielone oczy
Universitas
Kraków 2012

Pierwsze pytanie, które nasunęło mi się, gdy trzymałem książkę w ręku, to czy ta książka jest inna. Czy czytając ją zauważę, że pisał ją autor mieszkający w PRL-u? „Zielone oczy” redagowane były bowiem po przyjeździe (powrocie?) do kraju w 1956 roku. Publicysta słynący z bezkompromisowych poglądów zdecydował się wydawać książki w kraju objętym cenzurą i byłem ciekawy, czy stanie się to widoczne w ich treści. Otóż nie było. To był dla mnie wciąż ten sam Mackiewicz, który pisał swoje książki emigracyjne. Choć autor posłowia prof. Habielski celnie zauważa jedną różnicę, ale o tym później.

Książka Cata to kolejna jego publicystyka na temat polityki polskiej od czasów poprzedzających II wojnę do lat powojennych. Poczujemy się czytając „Zielone oczy” jak w domu, bowiem spotkamy znane nam tezy Mackiewicza o pchnięciu nas przez Anglików do wojny i o dziecinniej naiwności ludzi Polską rządzących. I wszystko w kąśliwym, znajomym stylu. Do stylu Mackiewicza przynależy także to, że często się myli, co skrupulatnie wypunktowuje w przypisach redakcja (choć i redakcji zdarzają się nietrafione uwagi, np.: na stronie 215 poprawiają Cata odnośnie do akcji „Torch”, że była to operacja amerykańsko-brytyjska. Mackiewicz napisał, że była to akcja „prowadzona całkowicie jako amerykańska”, a dalej wyjaśnia, że chodziło o to, że Brytyjczycy przebrali się w amerykańskie mundury. Więc niepotrzebnie poprawia się tu autora). Ale stało się to dla mnie wręcz znakiem firmowym Cata, immanentną cechą jego pisarstwa, że daty się nie zgadzają, a nawet stało się to dla mnie w jakiś przedziwny sposób jakby narzędziem autora, który nakazuje wznieść się poza skrupulatność dat po to, by uchwycić istotę sprawy. Rzecz znacząca – rzadko jego błędy podważają przyjętą przez niego tezę i dla wywodu staje się to bez znaczenia, czy Churchill pisze telegram do Stalina 12 czy 9 marca 1942 (s. 189). Ale redakcji ogólnie należą się brawa za krytyczne wydanie.

Pisałem, że wywód pozostaje nienaruszony błędami autora. Bardziej precyzyjnie chodzi tu o dziesiątki mikro wywodów. Ponieważ książce brak uporządkowania. Owszem, poruszamy się mniej więcej zgodnie z chronologią, ale z ciągłymi wycieczkami. I pewnie gdyby rozrzucić rozdziały na stole i potem zebrać je w przypadkowej kolejności, to książka dużo by na wartości nie straciła. Wszystko w niej jest wołaniem o politykę, bo, wg Mackiewicza, Polacy u władzy polityki we właściwym tego słowa znaczeniu, nie uprawiali. Świetne są te fragmenty punktujące naiwność naszych elit, ale już część poświęcona codziennemu życiu naszych polityków tonie w opisach zachowań poszczególnych członków kolejnych Rad Narodowych, co daje efekt znużenia. Cóż, wyszło na jego, że politykowanie londyńskie było jałowe i większej roli po wojnie ci panowie i panie nie odegrali. Męczy momentami przedzieranie się przez osobiste relacje naszej emigracji. Ale przecież i taki był zamysł, by podsumować Londyn stwierdzeniem, że praca dla Polski w tamtej formule się wyczerpała. A to podbudowywało tezę autora, że decyzja o powrocie do kraju jest racjonalna.

Moja przygoda z Mackiewiczem sprawia, że ewoluuje także mój stosunek do niego samego. Przede wszystkim jego książki czyta się na jednym oddechu. Jest to przyjemne (choć nie są to książki sensu stricto – to raczej rozszerzona publicystyka, lekkie eseje). Szczególnego kolorytu książce dodają liczne anegdoty. Ale zauważyłem, że już zaczyna mnie bawić sam Mackiewicz piszący jakąś historię. Oczyma wyobraźni widzę go siedzącego nad kartką papieru i piszącego zawzięcie życiową żartobliwą historię. Samo nastawienie jego, jego oczekiwanie wywołania uśmiechu budzi we mnie sympatię.

Wspominałem na początku o jednej rzeczy na którą zwrócił mi uwagę autor posłowia. Zgadzam się z profesorem, że Mackiewicz musiał zastosować taryfę ulgową wobec Związku Sowieckiego. Cenzura inaczej by książki nie puściła. Ten kraj jest w narracji jakby statystą, a wina Polaków jest taka, że w imię urojonych ideałów zdaliśmy się na pośrednictwo Anglików w kontakcie z sowietami. Cat tłumaczy, że trzeba nam było samemu negocjować. I ta wizja, choć słuszna, zostawia dużo rzeczy niewypowiedzianych. Nie ma ostrej recenzji bolszewików jakiej moglibyśmy się spodziewać po Mackiewiczu na emigracji.

I wreszcie sprawa tytułu książki. „Zielone oczy”. Konia z rzędem temu, kto by zgadł, skąd ten tytuł. Ponoć są jakieś wskazówki u Cata, które przytacza prof. Rafał Habielski: „W liście do przyjaciela dawał do zrozumienia, że powodowały nim względy natury prywatnej. Oczy tego koloru miała pewna osoba, która odrzuciła jego uczucia” (s.384). No to po kolei. Jaki sens ma nadawanie takiego tytułu książce o geopolityce? A gdyby ta osoba miała charakterystyczne rude włosy, to czy Mackiewicz nadałby książce tytuł „Rude włosy” i dalej pisał o pseudo sojuszu angielsko-polskim? Absurd! Stawiam, że profesor coś źle odczytał lub dał się nabrać żartowi Cata. W książce znajdujemy też taki fragment „A przecież Jugosłowianie to wspaniali żołnierze, przywykli do patrzenia w zielone oczy śmierci” (s. 169). I to jest ważna wskazówka, a nie jakaś fragmenty z listów o osobie o zielonych oczach. Mackiewicz przywołuje obraz śmierci, która ma zielone oczy. Być może chodzi o jakiś trop literacki lub malarski. Ale odczytywanie tytułu książki jako widma śmierci nad naszym krajem wydaje się rozsądniejsze niż przywoływanie jakiś nieszczęśliwych miłości Cata.

W moim poście o książce „O jedenastej…” napisałem „Zwróćmy uwagę na ten pretensjonalny tytuł książki”. Czuję, że znalazłem zrozumienie u samego Mackiewicza. Otóż w „Zielonych oczach” sam przywołuje swoją poprzednią książkę i tak pisze „Swoją książkę o polityce Becka zatytułowałem: O jedenastej – powiada aktor – sztuka jest skończona. Był to tytuł pretensjonalny, należało go raczej użyć na motto książki” (s. 70).

A teraz kilka momentów, które zwróciły moją uwagę. Na stronie 21 Mackiewicz kontynuuje wątek niedojrzałości politycznej naszych elit i ich sentymentalizmu. Zadaje sobie retoryczne pytanie: „Czy to się zmieni kiedykolwiek, czy to się może zmienić?”. I jeszcze dodaje: „Od konfederatów barskich do roku 1939, z jedną jedyną przerwą lat trzynastu, wciąż jesteśmy tacy sami”. Zastanawiam się, o które trzynaście lat może chodzić. Stawiałbym, że myślenie realistyczne będzie upatrywać sukcesu w odzyskaniu niepodległości w 1918 roku, jako wyniku inteligentnego sojuszu i jego porzucenia w odpowiednim momencie. Stąd wychodziłoby przedział 1905 – 1918, ale czemu akurat rok 1905?

Ciekawa była informacja o Piłsudskim używającym określenia „zapluty karzeł” w odniesieniu do  Stanisława Strońskiego (s. 75).

Zdarza się jednak też Mackiewiczowi być niepoważnym w swym pisarstwie, chociażby gdy szuka w „niedyskrecji historycznej” pochodzenia gen. Weyganda i znajduje je w Napoleonie, a temu pochodzeniu przypisuje „wizjonerstwo wojskowe” (s. 83). Wszystko to pisane całkowicie na serio.

Bardzo na czasie brzmi ustęp, gdzie Mackiewicz o swojej działalności w Radzie Narodowej między innymi tak pisze: „Wystąpiłem z inicjatywą, aby rząd emigracyjny zażądał od Stanów, żeby broń atomowa ani żadna inna o podobnej sile niszczenia ludności cywilnej nie były zwrócone przeciwko terytorium Polski” (s. 284). Jest to na czasie, bowiem przy okazji premiery filmowej o pułkowniku Kuklińskim przywołuje się jego historię, np.:  „To właśnie uświadomienie sobie, jakie będą skutki odwetowego uderzenia jądrowego NATO na Polskę po nuklearnym ataku Sowietów, było jedną z przyczyn podjęcia przezeń współpracy ze Stanami Zjednoczonymi”. 

Podsumowując. Do Cata warto zaglądać. Nie jest to historyk, nie jest to doktryner. Mackiewicz stara się wyprowadzić Polaków z naiwności politycznej swoją publicystyką. Cel dobry. Ale dla mnie liczy się także bardzo miłe spędzenie czasu przy ciekawej książce. Tego dostarcza mi Cat jak mało który pisarz. 

poniedziałek, 3 lutego 2014

Władysław Reymont: "Chłopi"

Władysław St. Reymont, Chłopi
Tom pierwszy i Tom drugi
Państwowy Instytut Wydawniczy 
[bez miejsca] 1976

”Chłopi” mają to nieszczęście, że są praktycznie nieczytani. Książka, która jest lekturą szkolną, przestaje istnieć w dorosłym życiu czytelników. A jest to książka wybitna. Na marginesie należy sobie uzmysłowić pewną rzecz. Otóż książki nie stają się ważne przez to, że są lekturami szkolnymi. Odwrotnie. Konkretne książki stały się lekturami właśnie dlatego, że były ważne. A “Chłopi” byli i są ważni, ale są też bardzo dobrze napisaną książką.

Warto  zwrócić uwagę, że książka, oprócz tego, że daje nam obraz polskiej wsi przełomu wieków XIX i XX, to mówi także dużo o warstwach wyższych. Ale nie z książki wprost. Samo zainteresowanie książką, druk w Tygodniku Ilustrowanym, cała popularność mówi dużo o nastrojach i zainteresowaniach polskiego społeczeństwa. To właśnie znak czasu, że starano się unarodowić chłopstwo i stąd zapotrzebowanie na taką literaturę. 

Co do samej książki, to kilkakrotnie łapałem się na myśli, że danego wątku Reymont sensownie nie rozwiążę, że wyłoży się na pewnych sytuacjach i w jego utworze zabrzmi fałszywy ton. Przykładowo byłem pewien, że odnowienie się romansu Jagny z Antkiem po jego wyjściu z “kreminału” nabierze opisie jakiegoś nieznośnego charakteru lub skończy się w naiwny sposób. A po raz kolejny Reymont mistrzowsko rozegrał sytuację. Po namiętnych chwilach  wyszła cała uczuciowa pustka, która towarzyszyła temu pobudzeniu i obcość tych dwojga ludzi. Jedynym słabszym akcentem była końcowy gniew wsi na Jagnę i decyzja o wywiezieniu jej na gnoju za wieś. Nie wynikało to wprost z żadnej konkretnej sytuacji. Bo amory do Jasia trwały już dłużej i nic nowego się nie wydarzyło, a groźba spłacania wójtowych długów nie wyglądała wiarygodnie jako bezpośredni powód złości Lipczaków do Jagny. Pozbycie się jej nie było odpowiedzią na bieżące problemy. 

Jedna uwaga do czasu akcji: Wikipedia podaje, że “musi mieć ona jednak miejsce po 1890 roku, ponieważ bohaterowie używają kosy, która dopiero wtedy zaczęła w Polsce wypierać sierp”. Myślę, że można jeszcze bardziej zawęzić poszukiwania czasu akcji. Otóż na początku rozdziału VII “Zimy” czytamy “We Trzy Króle, które jakoś tego roku wypadały w poniedziałek (…)” (t.I, s. 264) . 6 stycznia w poniedziałek wypadał właśnie w roku 1890, potem w 1896, 1902 itd.. Pewnie datą końcową możliwości będzie I wojna światowa. 

Szczególną uwagę zwracałem na sprawę narodową i próbowałem wyłapać różne smaczki. Przykładowo w tomie VII “Jesieni” dowiadujemy się, że Rocho rozdaje obrazki święte, a “niektórym, to i takie z królami, co to z naszego rodu przódzi wychodziłły (…) (t.I, s. 96).  Ciekawe na ile takie zdania pochodziły z obserwacji polskiej wsi, na ile chłopi czuli, że królowie są z ich (na)rodu. W ogóle “Polacy” pojawiają się w “Chłopach” kilkukrotnie. Podczas ślubu Macieja z Jagną dowiadujemy się, że “tym ci polski naród stojał” w odniesieniu do życia pokornego (t.1, s. 156). Świadomość bycia Polakami musiała być niemała, bo w rozdziale XIII  “Zimy” gdy Maciej prowadził ludzi na rozprawę z dworskimi o las, tak zwracał się do nich: “Narodzie kochany, ludzie chrześcijańskie, Polaki” (t.1, s.358)

Ciekawiła mnie też ludowa pobożność tak często mieszająca się ze starymi, przedchrześcijańskimi zwyczajami. Tu prym wiodła Jagustyna, która żyła w myśl zasady Bogu świeczkę, a diabłu ogarek, ale też w Zaduszki Kuba potrafił rozrzucać chleb po grobach (t.1, s. 121). A myślę, że takie zwyczaje zachowały się i do dziś.

Ciekawe dla mnie są też nawiązania do Powstania Styczniowego choć może czasem nieoczywiste. Zdaje się, że gdy Kuba w Zaduszki chodzi po cmentarzu i wskazuje Witkowi mogiłę tych, “co ich to w boru pobili” ma na myśli powstańców (t.1, s. 122), sam przecież był powstańcem. Dla zwykłych chłopów powstanie było niczym innym jak “wojną” nazwane tak w tomie III “Zimy” (t.1, s. 215). W wojnie walczył też Jacek. 

W pewnym momencie pojawiły się w “Chłopach” dwie “krzywe gęby”. W rozdziale VII “Zimy” dowiadujemy się o “Walku z krzywą gębą“ (t.1, S.265), a na stronie 305, w rozdziale X, o “Grzeli z krzywą gębą” (t1. S. 305). Ciekawe, czy coś nie pomyliło się autorowi.