niedziela, 29 maja 2016

Tadeusz Breza: „Urząd”

Tadeusz Breza, Urząd
Państwowy Instytut Wydawniczy
Warszawa 1961

Po Brezę sięgnąłem z dwóch, uzupełniających się, powodów. Po pierwsze byłem właśnie po lekturze „Hańby domowej”, gdzie Breza w oczywisty sposób się przewijał, a także zauważył na półce w zaprzyjaźnionym mieszkaniu właśnie jego powieść. Po pozwoleniu na pożyczenie książki, mogołem zacząć lekturę.

Wydaje mi się, że dziś zasadnicze pytanie dotyczące tej książki, to czy można ją czytać poza kontekstem PRL-u. Książka jest tak silnie naznaczona przez okoliczności, że w zasadzie trudno się skupić na niej samej. Przypomnijmy – Breza był pisarzem komunistycznym, a jego „Urząd” wpisywał się w gomułkowską walkę z kościołem. Porównuje się więc „Urząd” z kafkowskim „Procesem” (co jest moim zdaniem absurdem), gdzie niby Watykan, czy Kościół katolicki w ogóle, ma odgrywać rolę wszechwładnej biurokracji.

Ale gdy na chwilę zapomnimy o tym całym bagażu i przeczytamy książkę jako samoistne i zamknięte dzieło, to ukaże się bardzo zgrabna i przyjemna powieść. Czuć lekkość tekstu i zgrabny plan powieści. Fabuła nie razi moralizatorstwem, czy jakimś zadęciem ideologicznym. Problemy jednostki w zetknięciu z organizacją społeczną czy biurokracją jest czymś naturalnym i nie dostrzegam tu jakiejś nadmiernej krytyki kościoła. Ot, wybór realiów, które autor znał najlepiej. Kościół nie jest przedstawiony tu negatywnie, a tylko dostrzegamy maszyny złożonej organizacji, która nie jest (bo nie może być) czuła na jednostkowe emocje czy poczucie krzywdy w kadrowych zawirowaniach. Ale zaznaczmy, dotykamy tu kościoła w jego organizacyjnej strukturze, a w sprawach prawd wiary czy pobożności.

Powszechne są zachwyty nad dokładnością topograficzną powieści. Tu z kolei ja nie będę podzielał tych głosów. To czy powieść dokładnie odwzorowuje realia przestrzenne jest rzeczą drugorzędną. Powieść nie ma być przewodnikiem turystycznym. Jeżeli potem można śledzić losy bohaterów w mieście (jak na przykład modne zwiedzanie Warszawy śladami „Lalki”), to, owszem, dodaje ta dokładność uroku, ale tylko, jeśli powieść jest udana.

Dobrze mi się czytało Brezę. Czułem atmosferę gorącego włoskiego lata. Zarówna tego upalnego i nieznośnego w Rzymie, jak i tego wakacyjnego nad śródziemnomorskim wybrzeżem. Czułem atmosferę chłodnych pomieszczeń za grubymi murami, jak i spotkania w miejskiej willi.
To nie jest książka z jakimiś wyolbrzymionymi ambicjami. Nie miała być epokowym dziełem, ale, myślę, historią człowieka w zetknięciu z instytucją na tle Watykanu. Nie ma tu jednoznacznie pozytywnych czy negatywnych postaci, nie ma w ogóle tej osi powieści, gdzie dotykałaby moralności (może z wyjątkiem księdza Piolantiego).

Z drobnych rzeczy, które rzuciły mi się w oczy, to w książce pojawiają się zwroty, które powszechnie uważa za niegramatyczne. Ba, które wręcz stały się sztandarowymi przykładami na językową poprawność, a tu współistnieją sobie na równi z innymi. Mamy więc „w każdym bądź razie” w zdaniu „W każdym bądź razie zatory z dostarczeniem materiału nie powtórzą się” (s. 144) oraz inny przypadek kontaminacji: „Niechże już pan przejdzie nad nim do porządku dziennego” (s. 184).

Breza ani przez chwilę nie wydał mi się autorem, którego warto omijać. Jeżeli kiedyś będę miał pod ręką jego książkę, raczej po nią sięgnę. 

poniedziałek, 28 marca 2016

Jacek Trznadel: "Hańba domowa"

Jacek Trznadel, Hańba domowa
Świat Książki
Warszawa 1996

Przeczytanie „Hańby domowej” chodziło mi po głowie od dłuższego czasu. Jeżeli dobrze pamiętam, to książka była kiedyś lekturą (być może fakultatywną), ale omawiania jej na języku polskim nie pamiętam. Wzmianki o niej i nawiązania pojawiały się dość często w prasie i literaturze. Wreszcie za bardzo niewielką cenę udało mi się ją kupić przez serwis aukcyjny. 

Książka wpisuje się w temat poznawania lat stalinizmu w Polsce, uwarunkowań tego systemu w Polsce, rozumienia ducha czasu. Ale może trochę inaczej niż sam autor chciałby tego. Jacek Trznadel pisze w swoich obszernych wstępach i posłowiach, jak na mój gust, niejasno. Trudno ujrzeć tam konkretną nić, która wiodłaby nas do uargumentowanego wyłożenia, czemu powstała ta książka, o czym jest. Czy to badanie mechanizmu zniewolenia? Czy może odpowiedzi na pytanie dlaczego polscy humaniści dali się uwieść ówczesnemu systemowi? A może danie pisarzom możliwości rozliczenia się ze swym hańbiącym wyborem? A może wreszcie dania świadectwa tamtemu czasowi lub próbie analizy psychologicznej? Wszystkiego po trochu pewnie. Te wstępy i zakończenia, które dłużyły mi się bardzo, w pewnym momencie obudziły we mnie myśl, że powstały tylko po to, by autor mógł o książce mówić „pisałem”, jak w jednym z ostatnich zdań „pisałem tę książkę omijając pokusę amnezji, wygodę zapomnienia” (s. 461). Ta moja nieżyczliwa autorowi myśl powstała dlatego, że przecież książka jest spisywaną z magnetofonu rozmową z polskimi literatami: uczestnikami lub świadkami polskiego socrealizmu w literaturze. Nie pasowało mi tu stwierdzenie „pisałem”, choć autor daje znać, że chciał zadać rozmówcom konkretne pytania (s. 446) . Wyrażenie „pisałem” pojawia się zresztą kilkukrotnie. Aczkolwiek trzeba uczciwie przyznać, że wstęp daje też świadectwo i jest rozliczeniem się Jacka Trznadla ze swoim uwikłaniem, jakby pierwszą rozmową autora z sobą samym.

Gdy sam długo zastanawiałem się, jak podsumować książkę i czemu nie daje mi ona pełnej satysfakcji, a taka myśli jeszcze niewykrystalizowana pojawiła się już na wstępie, to dopiero przedostatnia rozmowa, z Józefem Lipskim utwierdziła mnie w moim przekonaniu i pozwoliła je nazwać, kiedy sam Lipski mówi: „Ale na ogół rola ludzi, którzy przez to przechodzili, polega na daniu świadectwa. Natomiast nie wierzę, żeby dali tę analityczno-syntetyczną ocenę” (s. 424). To jest to! Aspiracją autora i jego rozmówców jest zanalizowanie minionej rzeczywistości i w tym tkwi słabość książki. Pojawiają się psychologizujące wywody, próby porządkowania motywów, które brzmią nieinteresująco, bo nie będą nigdy prawdziwą analizą. Nie będą, bo pochodzą w większości od zaangażowanych, ale też z uwagi na formę – luźną rozmowę przy magnetofonie. Lipski nie wierzy z pierwszego powodu, ja dodaje do tego, że na analizę i wyciąganie wniosków rozmowa przy taśmie nie nadaje się. O wiele bardziej książka sprawdza się jako świadectwo, w opisach przeżyć i czynów, w relacjach ze zdarzeń i emocji. Nawet jeśli jakaś analiza pociąga, to dotyczy ona szerszego pola czasowego. Właśnie Zygmunt Kubikowski świetnie analizuje stosunek Polaków do rosyjskości (s. 100 – 101), ale jest to wyjątek.

Charakterystyczne jest też to, że rozmowy odbywają się oczywiście tylko z tymi, którzy się na to godzili, ale ogólnie dotyczą osób uwikłanych, które z tego uwikłania wyszły. Plus dodatkowo kilka osób bez epizodów socrealistycznych. Nie ma tych, którzy ciągli trwali w „hańbiącym” układzie. Stąd spotykamy się z różnymi racjonalizacjami młodzieńczych wyborów i tylko czytamy o tych prawdziwych niedobrych, bo nazwiska Kotta, Wyki, Żółkiewskiego, Putramenta, ale też Słonimskiego i Ważyka pojawiają się jako tych reprezentujących ciemną stronę mocy, podczas gdy bohaterowie rozmów zostali uwikłani, skusili się, ale ostatecznie powrócili tam gdzie trzeba i dziś mogą oceniać. Uwikłali się jakby z rozpędu, coś tam przeskrobali, ale to jednak, w ich oczach, nie ten kaliber co Kott i Żółkiewski. Trochę to drażniące. Objawia się to między innymi w taki oto sposób. Trznadel w swojej rozmowie z Janion (s. 127) mówi: „Pewien przypadek – okropny dla mnie oczywiście – sprawił że ja po oddaniu legitymacji ZMP pozostałem w tej organizacji, tak jak przypadek powstrzymał Zbyszka [Kubikowskiego – A. G.] przed zapisaniem się do ZMP”. Czyli w przypadku Jacka Trznadla to przypadek. Proponuję małą zgadywankę dla tych, którzy nie czytali „Hańby domowej” – cóż to za przypadek zadziałał w życiu autora książki, który sprawił, że pozostał on w ZMP? Wiemy to z opisu autora na stronie 88: „Tuż po maturze w 1949 roku, a przed przyjęciem na uniwersytet, zwróciłem legitymację ZMP… Ale koledzy nie przekazali jej na «na dzielnicę», przyszła do mnie moja przyjaciółka z liceum, Myszka, wtedy jej jeszcze nie znałeś, i zaczęła mi wyperswadowywać mój gest, że jeśli chcę być skuteczny przeciw nim, muszę być wykształcony. Uległem”. Taki to oto „przypadek”.

Co jeszcze rzuciło mi się w oczy podczas lektury – przenikające książkę nazwiska i wydarzenia. Jeżeli chodzi o nazwiska to nie mam na myśli bohaterów tamtych lat, ale tych, którzy na piszących wywierali największy wpływ. W wielu miejscach pojawia się Adam Michnik i Leopold Tyrmand. Ten pierwszy jako wręcz punkt odniesienia wielu poglądów. Rymkiewicz opowiada „Gdybyśmy zapytali w tej kwestii [który okres go uformował – A. G.] Adama Michnika, to pewnie powiedziałby, że dla niego najważniejszy był marzec 1968 roku” (s. 222), Herbert mówił „Ten okres [socrealizmu w literaturze – A. G.] nie pozostawił ani dzieł wybitnych, ani nawet znośnych. Tutaj Adam Michnik spierałby się o pewne pozycje” (s. 278), sam Trznadel przywołuje go kilkukrotnie. Widać olbrzymi wpływ Michnika na lata osiemdziesiąte w Polsce, ale też, co ciekawe, przywołane osoby staną się potem zawziętymi krytykami redaktora Gazety Wyborczej. Co do Tyrmanda to przywołuje się jego „Dziennik 1954” jako dowód, że Tyrmand jako jeden z pierwszych dostrzegał to, co się wówczas w Polsce działo, nie dał się tej fali ponieść i jednocześnie zostawił świadectwo tamtych czasów. Natomiast wydarzenia, które widać, że są osią ówczesnych wyborów to Zjazd Literatów Polskich w Szczecinie w 1949 oraz Festiwal Młodzieży i Studentów w Berlinie w 1951 roku.


Wspominałem już, że forma nagrywania i spisywania rozmowy z magnetofonu bardziej sprawdza się jako świadectwo czasu niż jako głos w dyskusji i próba analizy. Do tego dochodzi także styl rozmowy często w ogóle niewygładzony przez autora książki. Stąd urwane myśli czy wtrącenia. Ale jeden z rozmówców zrobił na mnie wyraźnie pozytywne wrażenie właśnie co do stylu – Marian Brandys. Jego słowa czyta się jak tekst przeznaczony do druku, myśli są konsekwentne, styl wypowiedzi interesujący, widać umiejętność opowiadania. 

Zdecydowanie nie żałuję lektury. Książka jest już w kanonie polskiej literatury, daje obraz lat stalinizmu w Polsce, choć zdecydowanie za wiele jest prób analizy i systematyzowania (często jałowego), bo to mogą zrobić historycy, literaturoznawcy, może socjologowie. Tu, kiedy mamy okazję wsłuchać się w głos socrealistycznych luminarzy przefiltrowany przez krytyczne spojrzenie z lat osiemdziesiątych, to myślę, że można było z tej ciekawej próby Jacka Trznadla rozmów z literatami i krytykami wydobyć jeszcze więcej. 

wtorek, 16 lutego 2016

Wielu autorów: "NieObcy"

Zbiór opowiadań różnych autorów, NieObcy
Stowarzyszenie Przyjaciół Polskiej Akcji Humanitarnej 
Warszawa 2015

Książka „NieObcy” trafiła do mnie jako rezultat rozmów o imigrantach i ich ewentualnym przyjmowaniu bądź nieprzyjmowaniu w Polsce. Oczywiście cel obdarowania mnie książką był pewnie taki, żeby oswoić mnie z tematem, bo moja rezerwa wobec uchodźców zapewne musiała się brać ze strachu przed nieznanym. W każdym razie obiecałem osobie darowującej mi książkę, że ją przeczytam. W książkę głęboko zaangażowała się Gazeta Wyborcza, a że Gazecie „nie jest wszystko jedno”, więc można się było spodziewać wysoce moralizującego tonu. Nie rozczarowałem się, bowiem uderza on już z okładki, na której czytamy „21 opowieści, żeby się nie bać. Polscy pisarze dla uchodźców”, a potem jeszcze w przedmowie kilka słów o fali nienawiści, o konieczności pozbycia się lęku i w ogóle potrzebie poznania obcego.

Ale jest też drugi aspekt tej książki – szczytny i godny wsparcia. Jest to książką, z której całkowity dochód przeznaczony został na działalność Polskiej Akcji Humanitarnej. Pisarze powierzający swoje teksty robili to także bez wynagrodzenia, co jest bardzo pozytywnym gestem.

Z tych dwóch przesłanek rodzi się więc napięcie. Z jednej strony nieznośna pedagogika i spoglądanie z pozycji moralnej wyższości Gazety Wyborczej, z drugiej szczytna działalność PAH-u. Przezwyciężenie tego napięcia było jednak dość proste. Wystarczyło skupić się na 21 opowiadaniach i ich autorach. A tu można przebierać w znanych nazwiskach, choć opowiadania nie zostały, przynajmniej w dużej części, napisane specjalnie na rzecz wydania książki. Znajdują się w niej stare teksty autorów oraz fragmenty większych całości. Czy są tu opowiadania napisane specjalnie na rzecz wydania – wątpię, ale nie potrafię tego sprawdzić. Trzeba jednak stwierdzić, że opowiadania dostarczone przez twórców mają się całkiem różnie do zadanego tematu oswajania Polaków z nieznanym.

Mamy więc teksty wręcz wzorcowo oddające ducha zamysłu Gazety jak „Ucieczka do Egiptu” z 2008 Pawła Huelle, który daje nawet i coś więcej, bo uderza w struny polskiego antysemityzmu: „Tu, panie, nie ma złota jak po Żydkach – powiedział jeden z robotników” (s. 34). To opowiadanie wypada jednak dość słabo i uroku zestawowi nie przynosi. A moją uwagę przykuła tylko twarz głównej bohaterki, którą narrator przedstawił tak: „Wówczas na ekranie telewizora zobaczył piękną, subtelną twarz młodej, może dwudziestoletniej matki” (s. 24), by zaraz na następnej stronie napisać „Już w tramwaju starał się wyobrazić sobie jej głos: być może w przeciwieństwie do rysów twarzy, nieco ostrych, jej głos był miękki (…)". A więc jakie te rysy twarzy: miękki czy ostre?

Znajdziemy w NieObcym też i Andrzeja Stasiuka w pełni swojego odlotu i nawet z wykorzystaniem reductio ad Hitlerum w rozmowie bohatera z owcą: „Z pochodniami chodzi i niejakiego Hitlera wzywa mój naród, a przynajmniej jego część” (s. 36).

W zbiorze pojawiają się jednak także teksty znanych reportażystów, gdzie miłośnik tej formy prozy znajdzie na pewno coś dla siebie. Przyjemne, rzeczowe teksty. Dostajemy fragment książki „Wyspa klucz” Małgorzaty Szejnert, jest opowiadanie Olgi Stanisławskiej „Input. Else. Goto. Loop.” o fatalnych następstwach syryjskiej wojny dla zwykłego życia. W podobnym reporterskim stylu, choć słabsze wyraźnie moim zdaniem, opowiadanie Piotra Ibrahima Kalwasa „Otwarcie” mające przybliżyć życie w Gambii oraz lokujący się literacko w moim rankingu pomiędzy nimi Paweł Smoleński ze swoimi „Królami Mogadiszu”. Ten reporterski blok jest jednak dość mocną częścią książki.

Na przeciwległym biegunie, oprócz wspomnianego już Stasiuka i dość banalnego Huelle, umieszczam zdecydowanie dwa opowiadania kobiecych gwiazd ostatnich lat w polskiej literaturze: Olgi Tokarczuk i Katarzyny Bondy. Nie chodzi mi o styl, sposób pisania, bo oczywiście to sprawa indywidualnej wrażliwości, apetytu na literaturę, ale nie mogłem przejść obojętnie wobec tych opowiadań także z innych, dość drobnych powodów – małych niekonsekwencjach czy nielogicznościach.

W otwierającym książkę opowiadaniu Tokarczuk „Rubież” na stronie 14 możemy czytać o zaopatrywaniu tytułowej Rubieży w opał: „Wyprawialiśmy się małymi grupkami daleko na południe i tam, u podnóża gór cięliśmy, co się dało, a inni starsi spławiali kłody z biegiem Prutu do Rubieży”, natomiast na stronie 21 pojawia się taki fakt dotyczący bohaterki Udine: „Swoim chropawym językiem opowiadała jakieś historie (…) o wielkim morzu, które podobno jest na południu i do którego wpływa nasz Prut”. Więc trudno autorce zapanować nad biegiem Prutu, raz płynie z południa do Rubieży, by za chwilę z Rubieży płynąć na południe do morza. Podobny brak panowania nad tekstem pojawia się na stronie 17, gdy mowa o zbadaniu zwłok ojca Bazylego: „Mieli bowiem jeszcze w pamięci słowa ojca Bazyla: »Krzyż naszego Pana jest głęboko w moim sercu«. I rzeczywiście, w sercu, większym niż u innych ludzi (…) znaleźli coś podobnego do krzyżyka, kawałek jakby kosteczki” i kilka linijek dalej „I był to prawdziwy cud – w woreczku żółciowym tkwiły trzy małe przedmioty – rozpoznaliśmy je jako znak Trójcy”. Czyli krzyżyk w sercu, a Trójca w woreczku żółciowym. Wszystko dobrze, ale pięć stron dalej, na stronie 22, pojawił się taki fragment: „Uznaliśmy, że ojciec Bazyl pochwaliłby tę decyzję, będzie bowiem teraz na chorągwi prawdziwa Trójca, a przecież wiemy, że miał ją w swym sercu”. Może drobnostki, powie ktoś, ale jednak rzucają mi się takie szczegóły w oczy.

Z kolei Katarzyna Bonda w swoim tekście nijak nie mającym się do obcości używa drobnych tekstowych niezręczności, które wyraźnie zapadają w pamięć ponad średnim opowiadaniem. I tak mamy następujące zdania: „Nasypała do środka skórek od chleba, pokruszyła ciastek, dorzuciła dżemu i miodu, bo zauważyła, że lubią słodycze, i postanowiła założyć hodowlę faraonek”. Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że to dżem i miód lubią słodycze (s. 127). „Na studiach (…) hodowała pająka. (…) Nie miał imienia. Zdzichu na niego mówiła” (s. 128). No to chyba miał imię? Stronę dalej: „Poprawił zmierzwione włosy. Uważała, że powinien je krócej ściąć. Zakola nie dodawały mu uroku”.

Z odkryć w ramach zbiory wyraźnie mogę wskazać opowiadanie Łukasza Orbitowskiego „Kieszonkowy Pancernik” – napisana lekko, zgrabnie, ale wyraziście historia karła z małego miasteczka. Dużo tam fragmentów z przymrużeniem oka, a jednak unosi się jakaś głębia na historią hardego małego człowieka. Wszystko bezpretensjonalnie i czarująco. Dla mnie Orbitowski to zdecydowanie jaśniejszy punkt zbioru. 

Książkę polecam wyraźnie jako przegląd współczesnej polskiej beletrystyk. Krótkie opowiadania i głośne nazwiska. Można wyrobić sobie choćby wstępne zdanie o pisarzach, który są dość głośni czy skonfrontować ich książki z krótszymi formami.  

wtorek, 2 lutego 2016

Joseph Conrad: "Jądro ciemności"

Joseph Conrad, Jądro ciemności
przełożyła Aniela Zagórska
Wydawnictwo Greg
Kraków 2004

„Jądro ciemności” wołało do mnie od dawna. Niewielka książeczka leżała w domu na półce, na wysokości oczu i od kilku lat mówiłem sobie, że wreszcie ją przeczytam. Nawet nie wiem, skąd się wzięła w rodzinnym domu. Współczesna, tandetna broszurka wydawnictwa Greg z odrzucającym mnie na odległość formatem tekstu wraz z notatkami na marginesie pokazuje to wszystko, czym książka nie powinna być w formie graficznej. Do tego literówki w tekście. Ale że Conrad wciąż funkcjonuje w przestrzeni publicznej, jego nazwisko pojawia się często w różnych kontekstach, a ja znałem go głównie z zapomnianej już w zasadzie przeze mnie szkolnej lektury „Lord Jim”, tablicy przy warszawskiej kamienicy na Nowym Świecie 47, regularnego przywoływania pisarza przy okazji opisu powstania styczniowego i właśnie określenia „jądro ciemności”, które weszło na stałe do języka, to sięgniecie po domowe „Jądro ciemności” musiało kiedyś nastąpić. Przypadek sprawił, że będą w rodzinnym domu na weekend zapomniałem spakować książki, którą już w połowie przeczytałem i nie chciałem zaczynać niczego nowego. Ale właśnie wtedy pomyślałem, że to czas na tą niewielkich rozmiarów lekturę.

Książka, jak informują wszystkie możliwe opisy, jest wielkim dziełem literatury angielskiej. Dało mi to ciekawą perspektywę. Nie mogę bowiem ukryć, że czytało mi się Conrada bardzo źle. Nie przemawiał do mnie ani styl, ani tematyka, ani sposób konstruowania fabuły utworu. Nie mogłem się też w książce doszukać niczego, co mogłoby stanowić jakąś ponadczasową wartość czy, jak lubią podawać autorzy różnych opracowań, jakąś szczególną prawdę o człowieku czy świecie. Zacząłem więc patrzeć na „Jądro ciemności” przez inny pryzmat i zadawałem sobie pytanie: kim musiał być angielski czy zachodnioeuropejski odbiorca przełomu wieków, że książka wywarła na nim tak wielkie wrażenie? Jaki musiał być ówczesny świat, że książka weszła do kanonu? Czego szukali i co znaleźli w niej odbiorcy, że uznali ją za wielkie dzieło promieniujące do dziś (np. „Czas apokalipsy”)? Sukces książki leżał być może w demontażu mitu wspaniałego kolonializmu, zwiastował zmianę mentalną, która rodziła się w kolonialnych imperiach, jakby akompaniowała temu, co zachodziło w umysłach ludzi, a co stało się faktem kilkadziesiąt lat później. Czy Conrad był apostołem dekolonizacji? Brak mi wiedzy w tym zakresie i nawet nie wiem, czy chciałbym jej szukać. Ale bankructwo sposobu życia Kurtza, powściągliwa i rozważna postawa Marlowa, który wciąż ma w sobie ideał podróżnika, a jednocześnie cała ich rozgrywka to prymat białego człowieka nad nieznanym „jądrem ciemności” - to wszystko to mogła być przyczyna wielkiego sukcesu tej książeczki. Może książka porusza jakąś mentalną strunę zachodniego odbiorcy, uderza w archetypy zachodniej kultury w sposobie prezentacji dwóch conradowskich bohaterów. Nie ma tu bowiem ani przesadniej głębi w kreśleniu postaci, ani porywającego opisu ówczesnego świata, co i tak nie może być zarzutem z uwagi na rozmiar opowiadania. Dziwne, że z czasów szkolnej lektury „Lorda Jima” zapamiętałem w zasadzie tylko jedną rzecz, którą mówił nasz polonista. Pamiętam (przynajmniej tak mi się wydaje), że przywoływał opinię mówiącą, że sukces Conrada jest związany z nowatorskim sposobem pisania po angielsku, co miało być efektem używania językowych schematów języka polskiego w pisaniu po angielsku i uzyskiwania przez to efektu nowatorstwa językowego, głębi językowej. Być może i to miało swój wkład w sukces Conrada.