poniedziałek, 28 marca 2016

Jacek Trznadel: "Hańba domowa"

Jacek Trznadel, Hańba domowa
Świat Książki
Warszawa 1996

Przeczytanie „Hańby domowej” chodziło mi po głowie od dłuższego czasu. Jeżeli dobrze pamiętam, to książka była kiedyś lekturą (być może fakultatywną), ale omawiania jej na języku polskim nie pamiętam. Wzmianki o niej i nawiązania pojawiały się dość często w prasie i literaturze. Wreszcie za bardzo niewielką cenę udało mi się ją kupić przez serwis aukcyjny. 

Książka wpisuje się w temat poznawania lat stalinizmu w Polsce, uwarunkowań tego systemu w Polsce, rozumienia ducha czasu. Ale może trochę inaczej niż sam autor chciałby tego. Jacek Trznadel pisze w swoich obszernych wstępach i posłowiach, jak na mój gust, niejasno. Trudno ujrzeć tam konkretną nić, która wiodłaby nas do uargumentowanego wyłożenia, czemu powstała ta książka, o czym jest. Czy to badanie mechanizmu zniewolenia? Czy może odpowiedzi na pytanie dlaczego polscy humaniści dali się uwieść ówczesnemu systemowi? A może danie pisarzom możliwości rozliczenia się ze swym hańbiącym wyborem? A może wreszcie dania świadectwa tamtemu czasowi lub próbie analizy psychologicznej? Wszystkiego po trochu pewnie. Te wstępy i zakończenia, które dłużyły mi się bardzo, w pewnym momencie obudziły we mnie myśl, że powstały tylko po to, by autor mógł o książce mówić „pisałem”, jak w jednym z ostatnich zdań „pisałem tę książkę omijając pokusę amnezji, wygodę zapomnienia” (s. 461). Ta moja nieżyczliwa autorowi myśl powstała dlatego, że przecież książka jest spisywaną z magnetofonu rozmową z polskimi literatami: uczestnikami lub świadkami polskiego socrealizmu w literaturze. Nie pasowało mi tu stwierdzenie „pisałem”, choć autor daje znać, że chciał zadać rozmówcom konkretne pytania (s. 446) . Wyrażenie „pisałem” pojawia się zresztą kilkukrotnie. Aczkolwiek trzeba uczciwie przyznać, że wstęp daje też świadectwo i jest rozliczeniem się Jacka Trznadla ze swoim uwikłaniem, jakby pierwszą rozmową autora z sobą samym.

Gdy sam długo zastanawiałem się, jak podsumować książkę i czemu nie daje mi ona pełnej satysfakcji, a taka myśli jeszcze niewykrystalizowana pojawiła się już na wstępie, to dopiero przedostatnia rozmowa, z Józefem Lipskim utwierdziła mnie w moim przekonaniu i pozwoliła je nazwać, kiedy sam Lipski mówi: „Ale na ogół rola ludzi, którzy przez to przechodzili, polega na daniu świadectwa. Natomiast nie wierzę, żeby dali tę analityczno-syntetyczną ocenę” (s. 424). To jest to! Aspiracją autora i jego rozmówców jest zanalizowanie minionej rzeczywistości i w tym tkwi słabość książki. Pojawiają się psychologizujące wywody, próby porządkowania motywów, które brzmią nieinteresująco, bo nie będą nigdy prawdziwą analizą. Nie będą, bo pochodzą w większości od zaangażowanych, ale też z uwagi na formę – luźną rozmowę przy magnetofonie. Lipski nie wierzy z pierwszego powodu, ja dodaje do tego, że na analizę i wyciąganie wniosków rozmowa przy taśmie nie nadaje się. O wiele bardziej książka sprawdza się jako świadectwo, w opisach przeżyć i czynów, w relacjach ze zdarzeń i emocji. Nawet jeśli jakaś analiza pociąga, to dotyczy ona szerszego pola czasowego. Właśnie Zygmunt Kubikowski świetnie analizuje stosunek Polaków do rosyjskości (s. 100 – 101), ale jest to wyjątek.

Charakterystyczne jest też to, że rozmowy odbywają się oczywiście tylko z tymi, którzy się na to godzili, ale ogólnie dotyczą osób uwikłanych, które z tego uwikłania wyszły. Plus dodatkowo kilka osób bez epizodów socrealistycznych. Nie ma tych, którzy ciągli trwali w „hańbiącym” układzie. Stąd spotykamy się z różnymi racjonalizacjami młodzieńczych wyborów i tylko czytamy o tych prawdziwych niedobrych, bo nazwiska Kotta, Wyki, Żółkiewskiego, Putramenta, ale też Słonimskiego i Ważyka pojawiają się jako tych reprezentujących ciemną stronę mocy, podczas gdy bohaterowie rozmów zostali uwikłani, skusili się, ale ostatecznie powrócili tam gdzie trzeba i dziś mogą oceniać. Uwikłali się jakby z rozpędu, coś tam przeskrobali, ale to jednak, w ich oczach, nie ten kaliber co Kott i Żółkiewski. Trochę to drażniące. Objawia się to między innymi w taki oto sposób. Trznadel w swojej rozmowie z Janion (s. 127) mówi: „Pewien przypadek – okropny dla mnie oczywiście – sprawił że ja po oddaniu legitymacji ZMP pozostałem w tej organizacji, tak jak przypadek powstrzymał Zbyszka [Kubikowskiego – A. G.] przed zapisaniem się do ZMP”. Czyli w przypadku Jacka Trznadla to przypadek. Proponuję małą zgadywankę dla tych, którzy nie czytali „Hańby domowej” – cóż to za przypadek zadziałał w życiu autora książki, który sprawił, że pozostał on w ZMP? Wiemy to z opisu autora na stronie 88: „Tuż po maturze w 1949 roku, a przed przyjęciem na uniwersytet, zwróciłem legitymację ZMP… Ale koledzy nie przekazali jej na «na dzielnicę», przyszła do mnie moja przyjaciółka z liceum, Myszka, wtedy jej jeszcze nie znałeś, i zaczęła mi wyperswadowywać mój gest, że jeśli chcę być skuteczny przeciw nim, muszę być wykształcony. Uległem”. Taki to oto „przypadek”.

Co jeszcze rzuciło mi się w oczy podczas lektury – przenikające książkę nazwiska i wydarzenia. Jeżeli chodzi o nazwiska to nie mam na myśli bohaterów tamtych lat, ale tych, którzy na piszących wywierali największy wpływ. W wielu miejscach pojawia się Adam Michnik i Leopold Tyrmand. Ten pierwszy jako wręcz punkt odniesienia wielu poglądów. Rymkiewicz opowiada „Gdybyśmy zapytali w tej kwestii [który okres go uformował – A. G.] Adama Michnika, to pewnie powiedziałby, że dla niego najważniejszy był marzec 1968 roku” (s. 222), Herbert mówił „Ten okres [socrealizmu w literaturze – A. G.] nie pozostawił ani dzieł wybitnych, ani nawet znośnych. Tutaj Adam Michnik spierałby się o pewne pozycje” (s. 278), sam Trznadel przywołuje go kilkukrotnie. Widać olbrzymi wpływ Michnika na lata osiemdziesiąte w Polsce, ale też, co ciekawe, przywołane osoby staną się potem zawziętymi krytykami redaktora Gazety Wyborczej. Co do Tyrmanda to przywołuje się jego „Dziennik 1954” jako dowód, że Tyrmand jako jeden z pierwszych dostrzegał to, co się wówczas w Polsce działo, nie dał się tej fali ponieść i jednocześnie zostawił świadectwo tamtych czasów. Natomiast wydarzenia, które widać, że są osią ówczesnych wyborów to Zjazd Literatów Polskich w Szczecinie w 1949 oraz Festiwal Młodzieży i Studentów w Berlinie w 1951 roku.


Wspominałem już, że forma nagrywania i spisywania rozmowy z magnetofonu bardziej sprawdza się jako świadectwo czasu niż jako głos w dyskusji i próba analizy. Do tego dochodzi także styl rozmowy często w ogóle niewygładzony przez autora książki. Stąd urwane myśli czy wtrącenia. Ale jeden z rozmówców zrobił na mnie wyraźnie pozytywne wrażenie właśnie co do stylu – Marian Brandys. Jego słowa czyta się jak tekst przeznaczony do druku, myśli są konsekwentne, styl wypowiedzi interesujący, widać umiejętność opowiadania. 

Zdecydowanie nie żałuję lektury. Książka jest już w kanonie polskiej literatury, daje obraz lat stalinizmu w Polsce, choć zdecydowanie za wiele jest prób analizy i systematyzowania (często jałowego), bo to mogą zrobić historycy, literaturoznawcy, może socjologowie. Tu, kiedy mamy okazję wsłuchać się w głos socrealistycznych luminarzy przefiltrowany przez krytyczne spojrzenie z lat osiemdziesiątych, to myślę, że można było z tej ciekawej próby Jacka Trznadla rozmów z literatami i krytykami wydobyć jeszcze więcej.