Świat Książki
Warszawa 1996
Przeczytanie
„Hańby domowej” chodziło mi po głowie od dłuższego czasu. Jeżeli dobrze
pamiętam, to książka była kiedyś lekturą (być może fakultatywną), ale omawiania
jej na języku polskim nie pamiętam. Wzmianki o niej i nawiązania pojawiały się
dość często w prasie i literaturze. Wreszcie za bardzo niewielką cenę udało mi
się ją kupić przez serwis aukcyjny.
Książka wpisuje
się w temat poznawania lat stalinizmu w Polsce, uwarunkowań tego systemu w
Polsce, rozumienia ducha czasu. Ale może trochę inaczej niż sam autor chciałby
tego. Jacek Trznadel pisze w swoich obszernych wstępach i posłowiach, jak na
mój gust, niejasno. Trudno ujrzeć tam konkretną nić, która wiodłaby nas do
uargumentowanego wyłożenia, czemu powstała ta książka, o czym jest. Czy to badanie
mechanizmu zniewolenia? Czy może odpowiedzi na pytanie dlaczego polscy
humaniści dali się uwieść ówczesnemu systemowi? A może danie pisarzom
możliwości rozliczenia się ze swym hańbiącym wyborem? A może wreszcie dania
świadectwa tamtemu czasowi lub próbie analizy psychologicznej? Wszystkiego po
trochu pewnie. Te wstępy i zakończenia, które dłużyły mi się bardzo, w pewnym
momencie obudziły we mnie myśl, że powstały tylko po to, by autor mógł o
książce mówić „pisałem”, jak w jednym z ostatnich zdań „pisałem tę książkę
omijając pokusę amnezji, wygodę zapomnienia” (s. 461). Ta moja nieżyczliwa
autorowi myśl powstała dlatego, że przecież książka jest spisywaną z
magnetofonu rozmową z polskimi literatami: uczestnikami lub świadkami polskiego
socrealizmu w literaturze. Nie pasowało mi tu stwierdzenie „pisałem”, choć
autor daje znać, że chciał zadać rozmówcom konkretne pytania (s. 446) .
Wyrażenie „pisałem” pojawia się zresztą kilkukrotnie. Aczkolwiek trzeba
uczciwie przyznać, że wstęp daje też świadectwo i jest rozliczeniem się Jacka
Trznadla ze swoim uwikłaniem, jakby pierwszą rozmową autora z sobą samym.
Gdy sam długo
zastanawiałem się, jak podsumować książkę i czemu nie daje mi ona pełnej
satysfakcji, a taka myśli jeszcze niewykrystalizowana pojawiła się już na
wstępie, to dopiero przedostatnia rozmowa, z Józefem Lipskim utwierdziła mnie w
moim przekonaniu i pozwoliła je nazwać, kiedy sam Lipski mówi: „Ale na ogół
rola ludzi, którzy przez to przechodzili, polega na daniu świadectwa. Natomiast
nie wierzę, żeby dali tę analityczno-syntetyczną ocenę” (s. 424). To jest to!
Aspiracją autora i jego rozmówców jest zanalizowanie minionej rzeczywistości i
w tym tkwi słabość książki. Pojawiają się psychologizujące wywody, próby
porządkowania motywów, które brzmią nieinteresująco, bo nie będą nigdy
prawdziwą analizą. Nie będą, bo pochodzą w większości od zaangażowanych, ale
też z uwagi na formę – luźną rozmowę przy magnetofonie. Lipski nie wierzy z
pierwszego powodu, ja dodaje do tego, że na analizę i wyciąganie wniosków
rozmowa przy taśmie nie nadaje się. O wiele bardziej książka sprawdza się jako
świadectwo, w opisach przeżyć i czynów, w relacjach ze zdarzeń i emocji. Nawet
jeśli jakaś analiza pociąga, to dotyczy ona szerszego pola czasowego. Właśnie
Zygmunt Kubikowski świetnie analizuje stosunek Polaków do rosyjskości (s. 100 –
101), ale jest to wyjątek.
Charakterystyczne
jest też to, że rozmowy odbywają się oczywiście tylko z tymi, którzy się na to
godzili, ale ogólnie dotyczą osób uwikłanych, które z tego uwikłania wyszły.
Plus dodatkowo kilka osób bez epizodów socrealistycznych. Nie ma tych, którzy
ciągli trwali w „hańbiącym” układzie. Stąd spotykamy się z różnymi
racjonalizacjami młodzieńczych wyborów i tylko czytamy o tych prawdziwych niedobrych,
bo nazwiska Kotta, Wyki, Żółkiewskiego, Putramenta, ale też Słonimskiego i
Ważyka pojawiają się jako tych reprezentujących ciemną stronę mocy, podczas gdy
bohaterowie rozmów zostali uwikłani, skusili się, ale ostatecznie powrócili tam
gdzie trzeba i dziś mogą oceniać. Uwikłali się jakby z rozpędu, coś tam
przeskrobali, ale to jednak, w ich oczach, nie ten kaliber co Kott i
Żółkiewski. Trochę to drażniące. Objawia się to między innymi w taki oto
sposób. Trznadel w swojej rozmowie z Janion (s. 127) mówi: „Pewien przypadek –
okropny dla mnie oczywiście – sprawił że ja po oddaniu legitymacji ZMP
pozostałem w tej organizacji, tak jak przypadek powstrzymał Zbyszka [Kubikowskiego
– A. G.] przed zapisaniem się do ZMP”. Czyli w przypadku Jacka Trznadla to
przypadek. Proponuję małą zgadywankę dla tych, którzy nie czytali „Hańby
domowej” – cóż to za przypadek zadziałał w życiu autora książki, który sprawił,
że pozostał on w ZMP? Wiemy to z opisu autora na stronie 88: „Tuż po maturze w
1949 roku, a przed przyjęciem na uniwersytet, zwróciłem legitymację ZMP… Ale
koledzy nie przekazali jej na «na dzielnicę», przyszła do mnie moja
przyjaciółka z liceum, Myszka, wtedy jej jeszcze nie znałeś, i zaczęła mi
wyperswadowywać mój gest, że jeśli chcę być skuteczny przeciw nim, muszę być
wykształcony. Uległem”. Taki to oto „przypadek”.
Co jeszcze
rzuciło mi się w oczy podczas lektury – przenikające książkę nazwiska i
wydarzenia. Jeżeli chodzi o nazwiska to nie mam na myśli bohaterów tamtych lat,
ale tych, którzy na piszących wywierali największy wpływ. W wielu miejscach
pojawia się Adam Michnik i Leopold Tyrmand. Ten pierwszy jako wręcz punkt odniesienia
wielu poglądów. Rymkiewicz opowiada „Gdybyśmy zapytali w tej kwestii [który
okres go uformował – A. G.] Adama Michnika, to pewnie powiedziałby, że dla niego
najważniejszy był marzec 1968 roku” (s. 222), Herbert mówił „Ten okres [socrealizmu
w literaturze – A. G.] nie pozostawił ani dzieł wybitnych, ani nawet znośnych.
Tutaj Adam Michnik spierałby się o pewne pozycje” (s. 278), sam Trznadel
przywołuje go kilkukrotnie. Widać olbrzymi wpływ Michnika na lata
osiemdziesiąte w Polsce, ale też, co ciekawe, przywołane osoby staną się potem
zawziętymi krytykami redaktora Gazety Wyborczej. Co do Tyrmanda to przywołuje
się jego „Dziennik 1954” jako dowód, że Tyrmand jako jeden z pierwszych
dostrzegał to, co się wówczas w Polsce działo, nie dał się tej fali ponieść i
jednocześnie zostawił świadectwo tamtych czasów. Natomiast wydarzenia, które
widać, że są osią ówczesnych wyborów to Zjazd Literatów Polskich w Szczecinie w
1949 oraz Festiwal Młodzieży i Studentów w Berlinie w 1951 roku.
Wspominałem już,
że forma nagrywania i spisywania rozmowy z magnetofonu bardziej sprawdza się jako
świadectwo czasu niż jako głos w dyskusji i próba analizy. Do tego dochodzi
także styl rozmowy często w ogóle niewygładzony przez autora książki. Stąd
urwane myśli czy wtrącenia. Ale jeden z rozmówców zrobił na mnie wyraźnie
pozytywne wrażenie właśnie co do stylu – Marian Brandys. Jego słowa czyta się
jak tekst przeznaczony do druku, myśli są konsekwentne, styl wypowiedzi interesujący,
widać umiejętność opowiadania.
Zdecydowanie nie
żałuję lektury. Książka jest już w kanonie polskiej literatury, daje obraz lat
stalinizmu w Polsce, choć zdecydowanie za wiele jest prób analizy i
systematyzowania (często jałowego), bo to mogą zrobić historycy, literaturoznawcy,
może socjologowie. Tu, kiedy mamy okazję wsłuchać się w głos socrealistycznych
luminarzy przefiltrowany przez krytyczne spojrzenie z lat osiemdziesiątych, to
myślę, że można było z tej ciekawej próby Jacka Trznadla rozmów z literatami i
krytykami wydobyć jeszcze więcej.