Tadeusz Breza,
Urząd
Państwowy Instytut
Wydawniczy
Warszawa 1961
Po Brezę
sięgnąłem z dwóch, uzupełniających się, powodów. Po pierwsze byłem właśnie po
lekturze „Hańby domowej”, gdzie Breza w oczywisty sposób się przewijał, a także
zauważył na półce w zaprzyjaźnionym mieszkaniu właśnie jego powieść. Po pozwoleniu
na pożyczenie książki, mogołem zacząć lekturę.
Wydaje mi się,
że dziś zasadnicze pytanie dotyczące tej książki, to czy można ją czytać poza kontekstem
PRL-u. Książka jest tak silnie naznaczona przez okoliczności, że w zasadzie
trudno się skupić na niej samej. Przypomnijmy – Breza był pisarzem komunistycznym,
a jego „Urząd” wpisywał się w gomułkowską walkę z kościołem. Porównuje się więc
„Urząd” z kafkowskim „Procesem” (co jest moim zdaniem absurdem), gdzie niby
Watykan, czy Kościół katolicki w ogóle, ma odgrywać rolę wszechwładnej
biurokracji.
Ale gdy na
chwilę zapomnimy o tym całym bagażu i przeczytamy książkę jako samoistne i
zamknięte dzieło, to ukaże się bardzo zgrabna i przyjemna powieść. Czuć lekkość
tekstu i zgrabny plan powieści. Fabuła nie razi moralizatorstwem, czy jakimś
zadęciem ideologicznym. Problemy jednostki w zetknięciu z organizacją społeczną
czy biurokracją jest czymś naturalnym i nie dostrzegam tu jakiejś nadmiernej
krytyki kościoła. Ot, wybór realiów, które autor znał najlepiej. Kościół nie
jest przedstawiony tu negatywnie, a tylko dostrzegamy maszyny złożonej
organizacji, która nie jest (bo nie może być) czuła na jednostkowe emocje czy
poczucie krzywdy w kadrowych zawirowaniach. Ale zaznaczmy, dotykamy tu kościoła
w jego organizacyjnej strukturze, a w sprawach prawd wiary czy pobożności.
Powszechne są
zachwyty nad dokładnością topograficzną powieści. Tu z kolei ja nie będę
podzielał tych głosów. To czy powieść dokładnie odwzorowuje realia przestrzenne
jest rzeczą drugorzędną. Powieść nie ma być przewodnikiem turystycznym. Jeżeli
potem można śledzić losy bohaterów w mieście (jak na przykład modne zwiedzanie
Warszawy śladami „Lalki”), to, owszem, dodaje ta dokładność uroku, ale tylko,
jeśli powieść jest udana.
Dobrze mi się
czytało Brezę. Czułem atmosferę gorącego włoskiego lata. Zarówna tego upalnego
i nieznośnego w Rzymie, jak i tego wakacyjnego nad śródziemnomorskim wybrzeżem.
Czułem atmosferę chłodnych pomieszczeń za grubymi murami, jak i spotkania w
miejskiej willi.
To nie jest
książka z jakimiś wyolbrzymionymi ambicjami. Nie miała być epokowym dziełem,
ale, myślę, historią człowieka w zetknięciu z instytucją na tle Watykanu. Nie
ma tu jednoznacznie pozytywnych czy negatywnych postaci, nie ma w ogóle tej osi
powieści, gdzie dotykałaby moralności (może z wyjątkiem księdza Piolantiego).
Z drobnych rzeczy,
które rzuciły mi się w oczy, to w książce pojawiają się zwroty, które powszechnie
uważa za niegramatyczne. Ba, które wręcz stały się sztandarowymi przykładami na
językową poprawność, a tu współistnieją sobie na równi z innymi. Mamy więc „w
każdym bądź razie” w zdaniu „W każdym bądź razie zatory z dostarczeniem
materiału nie powtórzą się” (s. 144) oraz inny przypadek kontaminacji: „Niechże
już pan przejdzie nad nim do porządku dziennego” (s. 184).
Breza ani przez
chwilę nie wydał mi się autorem, którego warto omijać. Jeżeli kiedyś będę miał
pod ręką jego książkę, raczej po nią sięgnę.