niedziela, 29 maja 2016

Tadeusz Breza: „Urząd”

Tadeusz Breza, Urząd
Państwowy Instytut Wydawniczy
Warszawa 1961

Po Brezę sięgnąłem z dwóch, uzupełniających się, powodów. Po pierwsze byłem właśnie po lekturze „Hańby domowej”, gdzie Breza w oczywisty sposób się przewijał, a także zauważył na półce w zaprzyjaźnionym mieszkaniu właśnie jego powieść. Po pozwoleniu na pożyczenie książki, mogołem zacząć lekturę.

Wydaje mi się, że dziś zasadnicze pytanie dotyczące tej książki, to czy można ją czytać poza kontekstem PRL-u. Książka jest tak silnie naznaczona przez okoliczności, że w zasadzie trudno się skupić na niej samej. Przypomnijmy – Breza był pisarzem komunistycznym, a jego „Urząd” wpisywał się w gomułkowską walkę z kościołem. Porównuje się więc „Urząd” z kafkowskim „Procesem” (co jest moim zdaniem absurdem), gdzie niby Watykan, czy Kościół katolicki w ogóle, ma odgrywać rolę wszechwładnej biurokracji.

Ale gdy na chwilę zapomnimy o tym całym bagażu i przeczytamy książkę jako samoistne i zamknięte dzieło, to ukaże się bardzo zgrabna i przyjemna powieść. Czuć lekkość tekstu i zgrabny plan powieści. Fabuła nie razi moralizatorstwem, czy jakimś zadęciem ideologicznym. Problemy jednostki w zetknięciu z organizacją społeczną czy biurokracją jest czymś naturalnym i nie dostrzegam tu jakiejś nadmiernej krytyki kościoła. Ot, wybór realiów, które autor znał najlepiej. Kościół nie jest przedstawiony tu negatywnie, a tylko dostrzegamy maszyny złożonej organizacji, która nie jest (bo nie może być) czuła na jednostkowe emocje czy poczucie krzywdy w kadrowych zawirowaniach. Ale zaznaczmy, dotykamy tu kościoła w jego organizacyjnej strukturze, a w sprawach prawd wiary czy pobożności.

Powszechne są zachwyty nad dokładnością topograficzną powieści. Tu z kolei ja nie będę podzielał tych głosów. To czy powieść dokładnie odwzorowuje realia przestrzenne jest rzeczą drugorzędną. Powieść nie ma być przewodnikiem turystycznym. Jeżeli potem można śledzić losy bohaterów w mieście (jak na przykład modne zwiedzanie Warszawy śladami „Lalki”), to, owszem, dodaje ta dokładność uroku, ale tylko, jeśli powieść jest udana.

Dobrze mi się czytało Brezę. Czułem atmosferę gorącego włoskiego lata. Zarówna tego upalnego i nieznośnego w Rzymie, jak i tego wakacyjnego nad śródziemnomorskim wybrzeżem. Czułem atmosferę chłodnych pomieszczeń za grubymi murami, jak i spotkania w miejskiej willi.
To nie jest książka z jakimiś wyolbrzymionymi ambicjami. Nie miała być epokowym dziełem, ale, myślę, historią człowieka w zetknięciu z instytucją na tle Watykanu. Nie ma tu jednoznacznie pozytywnych czy negatywnych postaci, nie ma w ogóle tej osi powieści, gdzie dotykałaby moralności (może z wyjątkiem księdza Piolantiego).

Z drobnych rzeczy, które rzuciły mi się w oczy, to w książce pojawiają się zwroty, które powszechnie uważa za niegramatyczne. Ba, które wręcz stały się sztandarowymi przykładami na językową poprawność, a tu współistnieją sobie na równi z innymi. Mamy więc „w każdym bądź razie” w zdaniu „W każdym bądź razie zatory z dostarczeniem materiału nie powtórzą się” (s. 144) oraz inny przypadek kontaminacji: „Niechże już pan przejdzie nad nim do porządku dziennego” (s. 184).

Breza ani przez chwilę nie wydał mi się autorem, którego warto omijać. Jeżeli kiedyś będę miał pod ręką jego książkę, raczej po nią sięgnę.