Melchior Wańkowicz, Drogą do Urzędowa
Wydawnictwo Polonia
Warszawa 1989
Dużo czasu minęło od mojego ostatniego wpisu. Przez cały ten
czas jednak zawsze pod ręką miałem Wańkowicza. „Drogą do Urzędowa” tak się
sfatygowało przez ten okres, że nie przypomina już wydania, które wkładałem do
plecaka po raz pierwszy. W zasadzie to, że czytałem je tak długo jest dowodem
na to, że książka nie jest, jako całość, tak porywająca, by nie spać przez nią
nocami, nie jest jednak słaba na tyle, by odłożyć ją z powrotem na półkę. „Drogą do urzędowa” było pierwszą
książką w moim życiu przez którą się na coś spóźniłem. Siedziałem na przystanku
czekając na autobus do pracy, wyciągnąłem książkę i po jakimś czasie już tylko
widziałem tył uciekającego mi autobusu. Są tu bowiem fragmenty, które nie
pozwalają się oderwać. Jest ich jednak stanowczo za mało. O tym jednak jeszcze
później.
Już kiedyś pisałem o języku Wańkowicza: jest on specyficzny.
By dokładnie rozumieć treść, sens i melodię pisarstwa autora „Sztafety”, trzeba
czytać go wolno, jakby w myślach wypowiadać każde słowo. Gdy zapomni się o tej
technice, wątek ucieka od razu. Trzeba więc wracać do momentu, gdy myśl
czytelnika poszybowała gdzieś lub zgodzić się na to, że czytamy bez rozumienia.
Powiedzenie, że książka jest nierówna nie oddawałoby całej
prawdy. Nierówną książką nazwę taką, gdzie są fragmenty zdecydowanie dobre i
zdecydowanie słabe. Wańkowicz jednak dokonał czegoś jakby kolażu. Różne
narracje przeplatają się w tej książce, by tworzyć coś na kształt „epopei”
polskości w latach II wojny światowej. Słowo „epopeja” celowo umieściłem w
cudzysłowie. Uważam bowiem, że taki był zamysł autora i uważam też, że niestety
nie udał się on. W książce mamy bowiem zbyt różne tony, zbyt często
przechodzimy od opisów podniosłych, bohaterskich i tragicznych zarazem do
opisów komicznych w stylu przygód Franka Dolasa. Książka (celowo) nie trzyma
stylu i nastroju. I to, co świetnie się sprawdza na przykład u Sienkiewicza,
zupełnie nie sprawdza się u Wańkowicza.
Z łatwością można poznać, że autor hojnie obdziela swoimi
przeżyciami bohaterów książki. Najwięcej z Wańkowicza znajdziemy w postaci
Haukego. Za przykład niech służy znany epizod, który w książce brzmi tak:
„Nagle z radia polała się polska mowa. Natrząsał się sprzedawczyk Ołpiński ze
stacji Wrocław: - Dowiadujemy się, że znakomity Hans Hauke, renegat niemiecki,
który tumanił Polaków dorabiając się na tanim patriotyzmie, czmycha za rządem
polskim do granicy rumuńskiej, ale Wodan go krokiem Gänsepromenade dojdzie i weźmie za piękną brodę“ (s. 56).
Oczywiście „Gänsepromenade” odgrywa tutaj rolę „Tropami Smętka”, a cała
historia to opis sytuacji, gdy Wańkowicz włączył radio i usłyszał, że Niemcy go
„tropami Smętka dopadną”. Ale i inne postaci mają cechy Wańkowicza, przykładem
niech będzie Achilles Jagiełło podczas przekraczania granicy rumuńskiej w
Zaleszczykach: „Małej figurce Achillsea, dźwigającej ciężką walizę i maszynę do
pisania nad głową, woda już dochodziła do piersi” (s. 67). To także znany
epizod z życia Wańkowicza, gdy ten przekraczał Dniestr we wrześniu tylko z
maszyną do pisania nad głową.
Gdy pisałem powyżej, że książka nie trzyma stylu, że raz
jest podniosła, potem ma intencje komediowe, to miałem także na myśli momenty,
gdy Wańkowicz przywołuje rubaszne rozmowy, często odwołujące się do mało
wybrednych anegdot i wtrętów typu: „Stary gospodarz skarży się, że traci słuch,
bo jak rano wstaje, to nie słyszy jak p…dzi. Doktor zapisuje mi kminku
wiatropędnego. «Słyszeć lepiej nie będziecie, ale będziecie głośniej p…ć»”. (s.
29). Takich momentów jest więcej i twierdzę, że źle robią one opisom męczeństwa
Polaków na Syberii czy opisie walk żołnierzy wyklętych.
Książka Wańkowicza to poniekąd, a przynajmniej w
zamierzeniu, epopeja narodu polskiego w czasie II wojny światowej. Przywołuje
Wańkowicz różne, niezmiernie ważne epizody. Mamy więc opis mobilizacji, potem
Wrzesień z 17 września i ucieczkę przez Zbrucz do Rumunii. Są oddziały leśne, przejmujący
opis zesłańców na Syberii, są wzmiankowane mordy katyńskie i jest Bydgoszcz.
Mamy też obrazy z niemieckich więzień i oflagi, aż wreszcie szlak polskich żołnierzy
na Bliskim Wschodzie. Opisem Sybiru Wańkowicz wznosi się na wyżyny dając obraz
polskich losów, ale ten zgromadzony kapitał łatwo trwoni żartami o wspomnianym „pierdnięciu”
(s. 29) „łajnie” (s. 115), „nosie w dupie”(s. 67) i przygodach w latrynie (s.
303). I nawet jeśli przywołamy tą oczywistą prawdę, że życie nie było tylko
patetyczne, to jednak w literaturze nie trzeba aż tak mieszać gatunków, bo
wychodzi z tego całość nieznośna.
Wańkowicz ma swój specyficzny styl. Uważam, że często odrobinę
nadto udziwniony, ale czasem też błyskotliwy i trafny. Wańkowicz gra słowami, modeluje znaczenia, przywołuje zapomniane wyrazy. Widać, że lubi bawić
się frazą, a jak mu jakaś się spodoba, to lubi ją powtórzyć w różnych
konfiguracjach. Przykładowo pisząc o młodej polskiej inteligencji z awansu użył
sformułowania „Kopnął się do ładowania tego głupiego łba nienażartym głodem
pokoleń, jałowo kalkulujących (…)” (s. 87), by na stronie 113 napisać „rozbudził
w swej nieuporządkowanej (…) głowie nienasycone pragnienie ugorujących pokoleń”.
Podoba mi się przeciwstawienie w książce polskiego,
prowincjonalnego, ze wszystkimi swoimi wadami, ale jednak przyzwoitego owego „Urzędowa”
klasie ludzi uprzywilejowanych, karierowiczów, „Drystali” i nosicieli „kundlizmu”.
Wybornie udała się Wańkowiczowie para doktor Lewin i ksiądz
Wróbel. Tworzyli oni wspaniały duet, który dodawał blasku książce, a ja sam
wyczekiwałem na fragmenty książki z ich perypetiami. Ich złośliwości, zmiany
postaw, próby odnajdowania się w nowej sytuacji były ozdobą książki. Przy nich
też najczęściej wybuchałem szczerym śmiechem, a przykładem niech będzie
fragment, gdy prowincjonalny ksiądz Wróbel udał się do Grobu Pańskiego pełen wyobrażeń
rodem z szopek bożonarodzeniowych w wiejskich kościołach, a na miejscu przeżył
głębokie rozczarowanie. „Zaraz u wejścia w kruchcie zgorszył się tapczanem, na
którym wylegiwała się rodzina mahometańskich Arabów, na skutek odwiecznych przywilejów
mająca serwituty na świątynie. Wewnątrz zaś ogromne, brodate popy prawosławne,
czarne koptyjskie małpoludy i inna zbieranina współgospodarząca w Miejscu
Świętym, zgorszyła do reszty wikarego z Zaleszczyk” (s. 223).
Duże wrażenie zrobiły na mnie opisy dotyczące naszych
generałów i ich wyraźnych wad. Wańkowicz przytacza w książce fragmenty swoich
rozmów z Śmigłym-Rydzem w Rumunii, gdzie ten stwierdza: „Muszę przyznać (…) że
nie doceniałem aż tak dalece znaczenia broni pancernej – pomilczał – gdyby to
taka wojna jak w 1920, to moglibyśmy się opierać” (s. 155). Pisząc o reszcie naszych
wojskowych w Rumuni: „Nic nie wiedzą, co się dzieje na świecie, nic nie wiedzą
nawet o ocenach minionej kampanii. Kioski w Rumunii są zawalone dziełem Feldzug in Polen, obficie dokumentowanymi
szkicami; w odległym o dwadzieścia kilometrów Kimpolungu, do którego jeżdżą
kąpać się i do fryzjera, leżą te książki na wystawie – ale oni nic o tym nie
wiedzą” (s. 156).
Przemawiają do mnie słowa Wańkowicza do żony, które cytowane
są w przedmowie Aleksandra Ziółkowskiego i z którymi się zgadzam całkowicie: „Przed
nam dwie trudności: czy moje pisarstwo co warte i czy wyżyjemy. O pierwszym
pisać nie chcę – zbyt głęboko się zżymam omal jednomyślnym wyrokiem ludzkim.
Ale poza dyskusją, że to co robię ma wielki walor. Wysłowić się umiem. Nawet
człowiek średnio zdolny przy tej pracy i tym uporze w pisaniu, przy tym
materiale, który zbiera o losie polskim w następstwie nieistniejących biur
historycznych - spełniłby wielkie
zadanie” (s. 14).
"Drogę do Urzędowa" wziąłem z sobą na urlop aby w końcu przeczytać po 10 z górą lat po zakupie po" Zielu na kraterze", " Tędy owędy" i wielu innych z "Tworzywem włącznie" została mi " Karafka LaFontaina"....Opis Polaków na Syberii porównałem ze wspomnieniami mojej rodziny i z żenującą "Syberiadą Polską" trochę w podobnym tonie jest książka " Jakie piękne samobójstwo" RAZ-a zwłaszcza dotycząca relacji polsko-polskich po wrześniu ( elit rządzących)"telefon adiutanta w sprawie zdobycia daktyli dla papugi żony jakiegoś dygnitarza początek września 1939 r.....No i zostało mi "Na tropach smętka" jakoś tak mi umkło - ale dopiero przede mną.
OdpowiedzUsuńA to by się pani Aleksandra Ziółkowska zdziwiła, że została facetem :)
OdpowiedzUsuńMusiałem zatem popełnić błąd. Dzięki za zwrócenie uwagi. Akurat nie mam książki teraz pod ręką.
UsuńZbrucz to rzeka graniczna z ...Sowiecką Rosją (tzw Ukraińską Republika Itd) Do Rumunii przechodzono przez DNIESTR!
OdpowiedzUsuńtak,przejscia graniczne do Rumunii były ;w Zaleszczykach na Dniestrze/znajdowało się najblizej terytorium ZSRR/;w Snia- tyniu na Prucie;oraz w Kutach na Czeremoszu;to ostatnie było przejsciem i drogowym i kolejowym;
OdpowiedzUsuń