sobota, 26 marca 2011

Ryszard Bugaj: "O sobie i innych"

Ryszard Bugaj, O sobie i innych,
The Facto
Warszawa 2010 r.

Książka Ryszarda Bugaja nie jest i nie będzie książką doniosłą. Można odnieść wrażenie, że to coś napisane na wyraźne zamówienie, bez większych ambicji. 

Książka składa się formalnie z dwóch części. Pierwsza, zatytułowana „Sprawozdanie”, miała odpowiadać pewnie fragmentowi tytułu „o sobie”. Druga część to „Alfabet Bugaja”, gdzie w porządku alfabetycznym opisane są postaci z życia politycznego Polski – to, tytułowo, „o innych”. 

Igor Zalewski  w słowie „od wydawcy” napisał, że Ryszard Bugaj „jako polityk przegrał, co ma przynajmniej jeden pozytywny efekt. Mógł napisać tę książkę, nie siląc się na dyplomatyczne ozdobniki i uniki, więc są w niej fragmenty mocne, a całość jest szczera do bólu – przynajmniej  niektórych osób”. Co do szczerości Bugaja nie mam najmniejszych wątpliwości, ale niestety książka jest pełna właśnie tych dyplomatycznych uników, niedopowiedzeń, zdań bardzo miękkich.  Fragmentów mocnych jest bardzo mało, a ból może odnieść jedynie czytelnik, który zdecydował się zapłacić 29,90 złotych za książkę.

Dziwi już sama zawartość części „o sobie”. Jest to niespójne połączenie skrótowej bardzo i wyrywkowej biografii (prawie wyłącznie politycznej), wykładu o doktrynach politycznych oraz politycznych prognoz. Wszystko to z dodatkiem zdjęć szkolnych, komunijnych, rodzinnych i dokumentujących późniejszą działalność polityczną. O sprawach domowych Bugaja z książki nie dowiemy się prawie niczego, stąd dziwi umieszczenie tam prywatnych zdjęć z dzieciństwa. Tak, jakby trzeba było zapełnić miejsce w publikacji

O Stefanie Bratkowskim Bugaj napisał, że „łatwo formułował daleko idące oceny, czym zrażał sobie różne profesjonalne środowiska” (s. 80). Widać, że Bugaj nie chce popełnić tego błędu. Choć dzięki tym zabiegom wagi nabierają takie zdania z książki, jak to, że Janusz Lewandowski i Wiesław Kaczmarek  powinni „odpowiadać za rezultaty realizacji programu NFI. Oczywiście przed Trybunałem Stanu”. W książce „O sobie i innych” nabiera to sformułowanie prawdziwej powagi.

Bugaj napisał, że „w tych zapiskach intencjonalnie polega wyłącznie na swojej pamięci” (s. 103). Bardzo mnie ciekawi, jaka to intencja kryła się za tym, by nie sprawdzać dokładnie tego, co się pisze. Miało to może dodać zwiewności tej pozycji? A może chodziło o to, żeby jak najszybciej oddać książkę do druku i już się autorowi nie chciało weryfikować pamięci? Ale wiedząc o intencjonalności nie można się już dziwić, że w tekście często natrafiamy na wyraz polegania na pamięci. Stąd pojawia się określenie, że to „chyba” Macierewicz organizował manifestację pod ambasadą USA przeciw poparciu przez ten kraj „zamachu pułkowników” w Grecji. Gdy pisze o przegranych przez Unię Pracy wyborach w 1997 roku, to mówi, że zabrakło wtedy „mniej więcej ćwierć procent”. Nie wymagało dużo wysiłku, by sprawdzić, że zabrakło dokładnie 0,26%. Takich przykładów jest więcej.

Pamiętam książkę Wacława Zbyszewskiego „Gawędy o ludziach i czasach  przedwojennych”. Książka była zbudowana podobnie jak „Alfabet”, te same informacje pojawiały się kilka razy przy okazji omawiania różnych ludzi. Tylko, że książka Zbyszewskiego powstawała już po jego śmierci, na podstawie audycji radiowych, a Bugaj mógł przecież spokojnie dopracować swój „Alfabet”. Stąd o „tratwie ratunkowej” jaką miała być dla Marka Borowskiego SDPL możemy przeczytać wielokrotnie (s. 53, s. 77, s. 88). O roszadach, które zdaniem Bugaja miały doprowadzić do aliansu SLD i UW, czyli o Balcerowiczu nominowanym przez Kwaśniewskiego na prezesa NBP po to, by szefem UW został Geremek, także możemy przeczytać kilkakrotnie w tej samej konwencji (s. 51, s. 69, s.99). Taki powtórzeń w książce jest bardzo wiele. Stąd czasami mam wątpliwości, czy ta książka została napisana ręką Bugaja, czy może ktoś słuchał jego „gawęd”.
Zdarzają się też opinie, które czyta się ze zdziwieniem, jak tą, że jedynym sensownym wyjściem w 1981 roku było: „wspólne stanowisko władzy i »Solidarności« wobec rosyjskich nacisków i realizacja – na pewno bardzo trudna – reformy gospodarczej z pomocą Zachodu” (s. 27).

Na Ryszarda Bugaja patrzę od dawna z sympatią. Urzeka mnie jego język, któremu daleko do agresji. Jego zwroty sprawiają wrażenie niedzisiejszych, ale to tylko buduje wizerunek człowieka niezacietrzewionego. Stąd u Bugaja Samoobrona i LPR to „partie chuligańskie” (s. 63), ekipa Balcerowicza to byli „straszni zarozumialcy” (s.75), a Belka uwikłał się kiedyś w „niedobre kontakty z SB”, tak jak są „niedobre sprawy” Kwaśniewskiego, które wyszły już po jego prezydenturze. W 1968 mieliśmy do czynienia z antysemicką  „hecą” (s. 142).

Podsumowując można powiedzieć, że Ryszard Bugaj nie wysilił się i nie dał nam poważnej pozycji z gatunku politycznych wspomnień. Książka sympatyczna, ale z pewnością nie pozycja do zajmowania eksponowanego miejsca w domowej biblioteczce. Zabrakło mocnych ocen, ciekawych zakulisowych informacji i może głębszej analizy rzeczywistości. Taką książkę mógłby napisać każdy obserwator życia publicznego w Polsce. Od polityka i aktora na scenie politycznej wymaga się więcej.

niedziela, 20 marca 2011

Hermann Hesse: "Wilk Stepowy"

Hermann Hesse, Wilk Stepowy,
przełożyła Gabriela Mycielska, 
Państwowy Instytut Wydawniczy, 
Warszawa 2009 r.

Książka ponoć kultowa dla pokolenia buntowników lat 60-tych. Od tytułu książki nazwę wziął zespół Steppenwolf, który wykreował piosenkę „Born to be wild” („Urodzony by być dzikim”). I pewnie nie przypadkowo taki tytuł znanego przeboju, bo ten zew wolności ma się z powieścią Hessego zazębiać. Tak widzieli tę książkę buntownicy. Ja patrzę na to trochę inaczej.

Po pierwszych kilkunastu stronach książki miałem nieodparte wrażenie kiczu. Nie co do treści, a co do tytułu. Z gruntu już było wiadomo, że to książka jest o kimś, kto trwa poza głównym nurtem społeczeństwa. Ale żeby od razu nazywać się wilkiem stepowym? Ileż w tym przesady. Gdyby jeszcze autor został przy sformułowaniu „wilk”, ale po co do tego „stepowy”? Bo wilk, wiadomo - samotnik, ale to za mało, trzeba go jeszcze na step posyłać. Trąci do banałem. Od razu mam przed oczami obrazki wilka na wzgórzu wyjącego do księżyca w bezchmurna noc. Choć może chodzi tu jeszcze o coś innego. To nie żadna opowieść o wyzwoleniu, tylko o problemach typowych dla mężczyzn w średnim wieku. Zwykły kryzys wieku średniego. „Harry Haller przebierał się wprawdzie cudownie w idealistę pogardzającego światem, w żałosnego pustelnika i rzucającego gromy proroka, ale w gruncie rzeczy był burżujem , uważał życie takie jak Herminy za zdrożne , gniewał się na zmarnowane w lokalach noce, na roztrwonione tam pieniądze, miał nieczyste sumienie i wcale nie tęsknił za wyzwoleniem i dokonaniem żywota, lecz przeciwnie, ogromnie tęsknił za powrotem do tych wygodnych czasów, kiedy bawiły go jeszcze i przynosiły mu sławę rozrywki intelektualne” (s. 146). I może o tym bardziej jest ta książka, o problemach z własna osobowością, a samo określenie wilk stepowy to coś tak bombastycznego, że należy patrzeć na to z przymrużeniem oka.

Ale nie takie rozumienie książki dominuje. Powieść o rozbitku życiowym, który jednak ma jakiś wewnętrzny pociąg do ładu i trwałego, spokojnego mieszczańskiego życia. By wyzwolić się z życiowego marazmu musiał przejść przez dziwne, jak tłumaczy się czasem, narkotyczne wizje teatru nie dla każdego. W ogóle dużo w książce wizji, halucynacji które można by śmiało przypisać środkom „poszerzającym świadomość”. Z tym łączy się wyzwolenie seksualne, uproszczenie stosunków międzyludzkich, wyzbycie ich z konwenansu. Wszystko jako droga do odbudowania prawdziwego „ja”. To rzutowało pewnie na uwielbienie książki przez pokolenie lat 60-tych, gdzie te aspekty życia były dość popularne. 

Ja jednak widziałem w tej książce (a może chciałem zobaczyć) dążenie do stabilizacji. Ten zachwyt nad mieszczańskim porządkiem z początku książki był mi bliższy niż wizje z Pablem. Trudno mi wczuć się w opowieści o strzelaniu do kierowców, czy śledzić tresowanie tresera przez wilka. Ale już rozmowa z Mozartem czy Goethem wyrasta w innej konwencji, bliskiej mi, dającej prawdziwą przyjemność czytania.

Ciekawa była dla mnie też postać Herminy. Historia poznawania jej przez Harry’ego godna jest dobrych romansów, a i sama konstrukcja tej kobiety musi być pociągająca dla niejednego mężczyzny. Wstawienie Herminy jako  „Czy nie pojmujesz tego, mój panie, że dlatego Ci się podobam i dlatego jestem dla Ciebie ważna, bo przedstawiam coś w rodzaju zwierciadła, bo w moim wnętrzu jest coś, co daje ci odpowiedź i co ciebie rozumie? (…) A gdy taki dziwak znajdzie jakąś twarz, która naprawdę spojrzy na niego, w której wyczuje coś jakby odpowiedź i powinowactwo , wówczas – rzecz jasna cieszy się. – Ty wszystko wiesz, Hermino – zawołałem zdumiony. – Jest właśnie tak, jak mówisz. A przecież jesteś zupełnie inna niż ja! Ty przecież jesteś moim przeciwieństwem; masz wszystko czego mnie brak. – Tak ci się tylko zdaje – odpowiedziała lakonicznie – i to dobrze” (s. 122). 

Na marginesie pozwolę sobie na uwagę. Akurat czytałem ten fragment Hessego po obejrzeniu w jednej z telewizji okolicznościowego programu na 14 lutego. Program zajmował się sprawą, a jakże, miłości i szans na idealny związek. Efektem badań, który został przedstawiony w programie, było że para ma największe szanse na długie, szczęśliwe małżeństwo, gdy zakochani są do siebie podobni. Nie chodzi tu tylko o podobieństwo charakterów, wspólne zainteresowania i temperament, ale także o podobieństwo fizyczne. Gdy oboje są wysocy lub niscy, gdy mają ciemną karnację lub podobny rys twarzy, wtedy szanse na udany związek rosną. Fragment książki o Herminie i Harrym dziwnie korespondował wtedy z obejrzanym programem.

Mam też kilka uwag, co do samego wydania książki i przekładu. Tłumaczenie wydaje mi w niektórych miejscach niezgrabne, jakby zbytnio oddające melodię języka niemieckiego, a nie dostosowane do języka polskiego. Ale nie chcę przywoływać teraz przykładów, bo nie mam pod ręką niemieckiego oryginału. Zdarzają się w książce także inne problemy. Nawet osoba nie znająca zasad interpunkcji dostrzeże, że w książce są błędy. Wystarczy, że porówna dwa zdania występujące na sąsiednich stronach: )„To co wczoraj było normalne, dziś już takim nie jest (…)”(s.207) oraz „To, co wydawało mi się obowiązkiem (…) (s.208).

Książka należy dziś do kanonu, ale jednak jakby została trochę zawłaszczona przez buntowników. Ciekawy jestem, czy ktoś będzie w niej tak jak ja widział nostalgię do uporządkowanego, zwyczajnego życia.



Po co ten blog?


Podobno czytanie książek ma wiele zalet. Są osoby, które czytają dużo, mówi się, że wręcz połykają książki. Jednak przeczytanie książki to tak naprawdę określenie techniczne. Oznacza ono w przybliżeniu, że ktoś przeczytał każde słowo z danej książki. Jeżeli przeczytał każde słowo, to książkę odkłada i sięga po inną. Oczywiście osoby zajmujące się nauką wyróżnią tu subtelnie dwie grupy. Są książki, według nich, które się tylko przegląda i są książki, które się studiuje. Jednak studiowanie dotyczy raczej książek potrzebnych do pracy naukowej. A co z pozostałymi lekturami? 

Spośród moich wielu wad jedną z dotkliwszych jest słaba pamięć. Tyczy się to wielu dziedzin. Mam problemy z zapamiętywaniem imion i twarzy poznanych osób. W zasadzie często się wstydzę, gdy okazuje się, że daną osobę już poznałem i tylko moja pamięć okazuje się zawodna. Podobnie jest z zapamiętywaniem bohaterów książek, a nawet całych fabuł. Podejrzewam jednak, że ten problem z zapamiętywaniem lektur, to nie tylko mój problem. Książki, które się przeczytało szybko ulatują z pamięci. 

Wiemy potem o takich zapomnianych książkach tyle tylko, ile zalicza się do wiedzy powszechnej. Przykładowo, wielu książek nie trzeba czytać, by wiedzieć, jakie miejsce zajmują w historii literatury, jakie problemy poruszają, co z nich wynika. Osoby, powiedzmy, biegłe w gazetowych i telewizyjnych relacjach wiedzą o książce tyle, co osoby, które ją dawno kiedyś przeczytały. Jakaś wiedza o książce jest powszechna, należy do erudycji i z biegiem czasu i tak będziemy się do tej powszechnej wiedzy odwoływać, a nie do naszej pamięci z osobistej lektury. 

Niestety, taka pamięć jest i moim udziałem. Próbując walczyć z tą przypadłością pomyślałem o tym, że stworzę blog, w którym będę odnotowywał to, co przeczytałem. Będę tu zapisywał myśli, które pojawiły mi się podczas czytania, może jakieś spostrzeżenia, a może ograniczę się tylko do krótkiej recenzji. W każdym razie założenie, że będę umieszczał w blogu wpisy o przeczytanych książkach mobilizuje mnie do robienia notatek, do werbalizowania myśli, do zapamiętywania pewnych rzeczy. Inną dobrą rzeczą, którą chciałbym osiągnąć będzie też być może pewna regularność w czytaniu książek. Tego bowiem często mi brakuje.

Mam też jednak i obawy. Otóż, jak już wcześniej pisałem, o książkach funkcjonują  pewne opinie. Wymowa książki jest często ustalona. Wymaga pewnej odwagi wyrwanie się spod powszechnych sądów. Wymaga to odwagi, bo istnieje strach przed okazaniem się ignorantem. Ignorancja często daje siłę do wygłaszania swoich sądów. I ja czuję czasem na sobie ciężar tych uznanych opinii o książkach i boję się zanadto poza nie wystąpić. Chciałbym więc podchodzić z pokorą do odziedziczonych spostrzeżeń, ale jednak pozwolić sobie na swoje własne zdanie. W tym ma mi pomóc mój blog. Zapraszam do jego śledzenia.